Znamienny tytuł, bo i znamienny temat mojej dzisiejszej pisaniny. A mianowicie: żywienie w polskich szpitalach. Wiadomo - nie wszędzie jest tak samo, dlatego ja się zajmę specjałami serwowanymi na Oddziale Intensywnej Opieki Hematologicznej w Welness&SPA na Banacha.
Uczty były nie z tej ziemii. Do dziś z rozrzewnieniem wspominam przydziały szynko-podobne. Bo wyroby mięsne obok mięsa, zdaje się, nie leżały.
Numero uno ze szpitalnego menu - śniadanko.
Podawane około godziny 8 rano. Pierwsze danie - zupa mleczna. Nazwa trochę na wyrost, bo zupa ta była w istocie paroma kluskami okraszonymi niby mleczną zawiesiną, bez żadnej zawartości tłuszczu. Dlatego ja obficie przyprawiałam wywar miodem i dżemami różnej maści, żeby uczynić to smaczniejszym i bardziej wartościowym.
Drugie danie - pieczywo, masło i dwa plasterki mielonki. Co w mielonce się znajdowało - nie chcę się nawet domyślać. Ja ostentacyjnie za tego rodzaju 'mięso' dziękowałam, a pobierałam pieczywo, które potem pieczołowicie smarowałam Nutellą ;) Warto zaznaczyć, że więcej niż dwa plasterki nie można było dostać.
Czasami do śniadania były też jajka na twardo. Nie można jednak było dostać i jajka na twardo i mielonki. Ze szpitalnych kalkulacji wynikało, że jedno jajko = dwa plastry mielonki, trzeba więc było dokonywać wymiany barterowej. Zdarzało się i tak, że brakowało jednego i drugiego, wtedy zostawało pieczywo i masło.
Do śniadania polewana była także obrzydliwa lura, której nie powstydziłoby się żadne więzienie.
Nieświadomi chetnie prosili o nią, myśląc, że się posilą ciepła herbatką z rana, a kończyło się to zawsze tak samo - szybkie wylanie do kibla. Nie sądzę, żeby ta "herbata" miała jakieś inne przeznaczenie.
Gwoździem programu i specjałem szefa kuchni były obiady.
Zwłaszcza danie o enigmatycznej nazwie "Potrawka". W skład "Potrawki" wchodziły ziemniaki sprzed miesiąca w apetycznej formie PJURE, skrawki Bogu winnego zwierzęcia (naprawdę nie wiem jakiego) w zalewie, która ponoć miała być sosem. Jak długo żyję, takiego sosu nigdy nie jadałam.
Zdarzały się pewne modyfikacje w Potrawce. Czasami zamiast skrawków mięsa, były całe podeszwy.
Taka podeszwa idealnie nadawała się jako broń biała - zapewniam, że skutecznie ogłuszylaby przeciwnika celnym ciosem w potylicę.
Potrawka słynęła z wielu zastosowań. Można było gimnastykować swoją szczękę podczas przeżuwania - wprost idealne dla osób z przepaloną po chemii śluzówką. Niezastąpiona była, jeżeli chodzi o uszczelnianie okien - kit okazał się przy tym daniu przeżytkiem.
Jak sami widzicie, szpital dbał o praktyczne zastosowanie swoich potraw.
Zapomniałam wspomnieć o zupie. W tym pysznym plebiscycie uplasowała się równie wysoko jak Potrawka.
Zupa składała się z pomyj. Czasami widziałam w niej resztki Potrawki. Zalane gorącą wodą, bez świeżych warzyw, bez smaku, bez kalorii.
No i kompot, ludzie kochani, co to za kompot był. Odrobina syropu rozcieńczona z wodą. Do tej pory, gdy ktoś chce mnie poczęstować kompotem, poważnie się zastanawiam.
Jak się domyślacie, nie jadałam szpitalnych obiadów. Dzięki bliskim, codziennie dostawałam obiad, nierzadko również kolację, którymi mogłam się najeść do syta i smacznie. Nie każdy posiadał taki przywilej.
Chorzy, którzy przyjeżdzali z daleka i nie mieli w pobliżu nikogo znajomego, skazani byli na to godne śmiechu szpitalne żarcie. Przy agresywnej chemii przeżycie na tak niewartościowym jedzeniu graniczy z cudem. Na szczęście nasz oddział odwiedzali wspaniali wolontariusze, którzy robili chorym zakupy i dostarczali potrzebne produkty. Ukłony dla Was za poświęcanie wolnego czasu.
Nie wyobrażam sobie sytuacji, kiedy był ktoś bez pieniędzy i bez bliskich - socjal na tym oddziale był TRAGICZNY. Mam nadzieję, że sytuacja się poprawiła, jeżeli nie - to warto, by ktoś się tym zajął.
Żałuję, że nie robiłam zdjęć tym potrawom. Przecieralibyście oczy. A tak, musicie mi wierzyć na słowo.
Słowo na dziś: rak ssie!
Wojownicze pozdrowienia!
Numero uno ze szpitalnego menu - śniadanko.
Podawane około godziny 8 rano. Pierwsze danie - zupa mleczna. Nazwa trochę na wyrost, bo zupa ta była w istocie paroma kluskami okraszonymi niby mleczną zawiesiną, bez żadnej zawartości tłuszczu. Dlatego ja obficie przyprawiałam wywar miodem i dżemami różnej maści, żeby uczynić to smaczniejszym i bardziej wartościowym.
Drugie danie - pieczywo, masło i dwa plasterki mielonki. Co w mielonce się znajdowało - nie chcę się nawet domyślać. Ja ostentacyjnie za tego rodzaju 'mięso' dziękowałam, a pobierałam pieczywo, które potem pieczołowicie smarowałam Nutellą ;) Warto zaznaczyć, że więcej niż dwa plasterki nie można było dostać.
Czasami do śniadania były też jajka na twardo. Nie można jednak było dostać i jajka na twardo i mielonki. Ze szpitalnych kalkulacji wynikało, że jedno jajko = dwa plastry mielonki, trzeba więc było dokonywać wymiany barterowej. Zdarzało się i tak, że brakowało jednego i drugiego, wtedy zostawało pieczywo i masło.
Do śniadania polewana była także obrzydliwa lura, której nie powstydziłoby się żadne więzienie.
Nieświadomi chetnie prosili o nią, myśląc, że się posilą ciepła herbatką z rana, a kończyło się to zawsze tak samo - szybkie wylanie do kibla. Nie sądzę, żeby ta "herbata" miała jakieś inne przeznaczenie.
Gwoździem programu i specjałem szefa kuchni były obiady.
Zwłaszcza danie o enigmatycznej nazwie "Potrawka". W skład "Potrawki" wchodziły ziemniaki sprzed miesiąca w apetycznej formie PJURE, skrawki Bogu winnego zwierzęcia (naprawdę nie wiem jakiego) w zalewie, która ponoć miała być sosem. Jak długo żyję, takiego sosu nigdy nie jadałam.
Zdarzały się pewne modyfikacje w Potrawce. Czasami zamiast skrawków mięsa, były całe podeszwy.
Taka podeszwa idealnie nadawała się jako broń biała - zapewniam, że skutecznie ogłuszylaby przeciwnika celnym ciosem w potylicę.
Potrawka słynęła z wielu zastosowań. Można było gimnastykować swoją szczękę podczas przeżuwania - wprost idealne dla osób z przepaloną po chemii śluzówką. Niezastąpiona była, jeżeli chodzi o uszczelnianie okien - kit okazał się przy tym daniu przeżytkiem.
Jak sami widzicie, szpital dbał o praktyczne zastosowanie swoich potraw.
Zapomniałam wspomnieć o zupie. W tym pysznym plebiscycie uplasowała się równie wysoko jak Potrawka.
Zupa składała się z pomyj. Czasami widziałam w niej resztki Potrawki. Zalane gorącą wodą, bez świeżych warzyw, bez smaku, bez kalorii.
No i kompot, ludzie kochani, co to za kompot był. Odrobina syropu rozcieńczona z wodą. Do tej pory, gdy ktoś chce mnie poczęstować kompotem, poważnie się zastanawiam.
Jak się domyślacie, nie jadałam szpitalnych obiadów. Dzięki bliskim, codziennie dostawałam obiad, nierzadko również kolację, którymi mogłam się najeść do syta i smacznie. Nie każdy posiadał taki przywilej.
Chorzy, którzy przyjeżdzali z daleka i nie mieli w pobliżu nikogo znajomego, skazani byli na to godne śmiechu szpitalne żarcie. Przy agresywnej chemii przeżycie na tak niewartościowym jedzeniu graniczy z cudem. Na szczęście nasz oddział odwiedzali wspaniali wolontariusze, którzy robili chorym zakupy i dostarczali potrzebne produkty. Ukłony dla Was za poświęcanie wolnego czasu.
Nie wyobrażam sobie sytuacji, kiedy był ktoś bez pieniędzy i bez bliskich - socjal na tym oddziale był TRAGICZNY. Mam nadzieję, że sytuacja się poprawiła, jeżeli nie - to warto, by ktoś się tym zajął.
Żałuję, że nie robiłam zdjęć tym potrawom. Przecieralibyście oczy. A tak, musicie mi wierzyć na słowo.
Słowo na dziś: rak ssie!
Wojownicze pozdrowienia!