środa, 4 listopada 2015

Co z tym seksem?

No właśnie - jak to jest z seksem, kiedy chorujemy na nowotwór? Czemu w tak wielu przypadkach fizyczne przyjemności schodzą na dalszy plan lub są całkowicie zapomniane? Skąd opory i skąd niechęć?

Dlaczego jesteśmy przekonani, że czas leczenia wyklucza nas z gry?

Nie będę Wam wbijać do głowy, że pacjent onkologiczny podczas chemioterapii wygląda kwitnąco. Nie wygląda. Ale może wyglądać normalnie. Osobiście uważam, że do szpitalnego łóżka nie ma co się stroić w koronkowe koszuliny i doprawiać sobie brwi. Codzienny prysznic, froterowanie łysej glacy, balsamy - naturalnie, ale pudrowanie noska na poranny obchód możemy sobie darować.
Wierzcie mi, że podczas leczenia wyglądałam wypisz, wymaluj jak Zgredek z Harry'ego Pottera, który, jak wiemy, do przystojniaków nie należy. Odziewanie się w szpitalu ograniczyłam do wygodnych piżamek, chustek i czapki, bo od okien ostro ciągnęło.
Byłam w pełni świadoma tego, że apetycznym kąskiem nie jestem, ale primo: skutków leczenia powstrzymać nie mogłam, secundo: był to efekt przejściowy, tertio: wówczas nie miało to dla mnie większego znaczenia.
Jeżeli sądzicie, że człowiek chorujący nie mysli o seksie, to się mylicie.
Jeżeli sądzicie, że chory nie uprawia seksu, to się również mylicie.
Niemniej jednak często słyszę o tym, że kobiety podczas leczenia przestają być aktywne seksualnie, bo nie czują się atrakcyjne same dla siebie i dla partnera. Porzucają więc kolejny aspekt normalności, sądząc, że jak się walczy o życie, to o seksie myśleć się nie powinno. Ba, to nawet nie wypada.
Nie wiem, jak sprawa wygląda z mężczyznmi, ale jeżeli któryś z panów chciałby się wypowiedzieć na ten temat, to zapraszam do dyskusji.
Niektóre z pań twierdzą również, że partnerzy unikają intymnych kontaktów z obawy przed zrobieniem krzywdy. Przede wszystkim nikt nie będzie skłonnny do uciech cielesnych, kiedy nie ma na to siły. W momencie wyjścia z dołka morfologicznego i polepszenia samopoczucia u chorej/chorego, z pewnością nie narazimy tej osoby na krzywdę, o ile zachowamy zdrowy rozsądek.
Kowboje, całonocne maratony wprawdzie odpadają, ale wciąż możecie dawać sobie przyjemność i rozkoszować się tymi potrzebnymi momentami bliskości.
W tych natrudniejszych momentach życia, miłość w każdym jej aspekcie daje poczucie normalności i bezpieczeństwa.

A kiedy partner z niechęcią patrzy na naszą fizjognomię?
Wtedy z pewnością nie możemy mówić o żadnej miłości.
Chcąc nie chcąc ten chwilowy spadek atrakcyjności trzeba zaakceptować.
Ja zaakceptowałam siebie w wydaniu zgredkowym i bez oporów pokazywałam się ludziom, emanując iście chemicznym blaskiem ;)
Na czas przepustek rozciągniete piżamy zostawiałam do prania, a sama ubierałam się normalnie, nie szczędząc sobie odrobiny strojenia. W ten sposób czułam się bardziej komfortowo.
Mogłam porzucać "chorą" rzeczywistość i wracać do zdrowej rzeczywistosci.
Dla mojego ówczesnego partnera specjalnie się nie szykowałam, bo po pierwsze akceptował mnie całkowicie z nowym lookiem, a po drugie nie chcialo mi sie tego robic ;)
Nie wzdrygał się przed moją łysą głową, bliznami na klacie czy dyndającymi rurkami od wkłucia centralnego. I tak silne poczucie bycia akceptowaną sprawiło, że bez oporów odsłaniałam swoje ciało i pozwalałam się dotykać.
W imię czego miałam rezygnować z obcowania z osobą, którą kochałam?
Przy pomyślnych wiatrach bywałam w domu 2-3 dni w miesiącu, poza tym czasem nie miałam styczności z nikim bliskim. Po takiej izolacji tęsknota i potrzeba czułości była ogromna.
Nie widzę w tym nic głupiego. Nie pozwoliłam na wyłączenie mnie z życia, nie zostałam męczennicą  (a cierpiałam tak, jak inni!) i nie miałam zamiaru chorować "po bożemu".
I to chcę Wam przekazać. W chorobie czy nie, zwracajcie uwagę na swoje potrzeby, te drobne i te większe, bo Wasze samopoczucie i nastawienie do leczenia zależy w dużym stopniu od nich.
Nie ma nic zdrożnego w seksie, kiedy chorujecie na raka. Kiedy nie chorujecie, też nie ;)

Ludzie, bądźcie ludźmi i miejcie ludzkie potrzeby!

Zapraszam Was serdecznie do przeczytania artykułu napisanego przez Aleksandrę Suławę, do którego miałam przyjemność wtrącić pięć groszy:
http://kobieta.interia.pl/uczucia/zwiazki/news-sztuka-kochania-dla-zaawansowanych,nId,1865549


A teraz parę słów na inny temat.
Ciekawe komentarze posypały się pod ostatnim postem. Parę osób oburzyło się, twierdząc, że zapomniałam, jak to jest być chorą i cierpieć. Otóż, drodzy, niestety nie zapomniałam, ale nie zamierzam tego rozpamiętywać do końca życia, bo to cierpienie nie sprawiło, że moje życie stało się bardziej wartościowe i z całą pewnością zostawię to doświadczenie za sobą. Lekcję z niego już wyciągnęłam:
Jeżeli ktoś Wam powie, że cierpienie uszlachetnia, to każcie mu spierdalać.


Widzę, że część z Was zdecydowanie woli wypośrodkowane wypowiedzi. Ja z reguły szarości omijam w każdej kwestii, więc nadal zamierzam walić skrajnościami, szarość pozostawiając tym, co lubią stać po środku. Trochę osób się zniesmaczyło, najwyraźniej osobiście się poczuwając do postu ;), a wielu z Was wrzuciło na luz, co ogromnie mnie cieszy.


Pozdrawiam Was jesiennie!