środa, 17 grudnia 2014

„Ludzie są tam najbardziej żywi, umierając”


„Ludzie są tam najbardziej żywi, umierając”

         Każdy człowiek ma swoją definicję życia. Dla jednych to spełnianie marzeń, a dla innych sama możliwość egzystowania. To dziwne, lecz dopiero wizja rychłej śmierci sprawia, że zaczynamy zdawać sobie sprawę z tego, że życie jest największą wartością i nie ma nic nad nią.
         Znakomita część osób na kuli ziemskiej nie żyje, a wegetuje. Nie mają perspektyw, nie dążą do niczego, ograniczają swoje potrzeby do tych najpilniejszych. Trwają w takiej stagnacji, marząc nie o czymś wzniosłym, ale o tym, by żadne komplikacje nie burzyły ich codziennego porządku. Ich życie to linia prosta.
 Paradoksalnie, kiedy ciężko chora osoba jest podpięta do maszyny monitorującej funkcje życiowe organizmu, to linia prosta oznacza śmierć.  A zatem czemu tak wielu z nas pogrzebało się za życia?
Wtłaczamy sobie do żył truciznę zwaną letargiem i funkcjonujemy w uśpieniu, zapominając, że po śmierci także będziemy pogrążeni we śnie. Tyle, że znacznie głębszym.
Losowe przypadki sprawiają, że wybudzamy się ze śpiączki – nagle zaśniedziałe trybiki zostają ponownie wprawione w ruch, krew zaczyna pulsować w żyłach,  a klapki z zaspanych oczu opadają. I przychodzi zdumienie. Tyle spraw do zrobienia, a czasu przecież wciąż ubywa. Jak mogliśmy przeoczyć to, że jesteśmy śmiertelni? Co robiliśmy przez ostatnie lata? I w tym momencie powracają marzenia. Przypomina nam się co od zawsze chcieliśmy zrobić, gdzie pojechać, co zobaczyć. I to wszystko dopiero w chwili, gdy wiemy, że śmierć depcze nam po piętach. W chwili, kiedy doznajemy olśnienia, że koniec jest faktycznie nieuchronny.

Może to śmierć jest największym spektaklem w naszym życiu i roli w nim nie sposób odmówić? A może brak adrenaliny w codziennym funkcjonowaniu sprawia, że popadamy w apatię? A może brak marzeń? Nie wiem, ale zawsze pozostanie dla mnie zagadką fakt, że zaczynamy żyć naprawdę dopiero, gdy umieramy. 


Ściskam Was, Drodzy, i życzę, żeby Święta upłynęły Wam jak najmilej. 
Do siego roku, Wojownicy!










poniedziałek, 20 października 2014

Podeszwa w sosie

Znamienny tytuł, bo i znamienny temat mojej dzisiejszej pisaniny. A mianowicie: żywienie w polskich szpitalach. Wiadomo - nie wszędzie jest tak samo, dlatego ja się zajmę specjałami serwowanymi na Oddziale Intensywnej Opieki Hematologicznej w Welness&SPA na Banacha. 
Uczty były nie z tej ziemii. Do dziś z rozrzewnieniem wspominam przydziały szynko-podobne. Bo wyroby mięsne obok mięsa, zdaje się, nie leżały.
Numero uno ze szpitalnego menu - śniadanko.
Podawane około godziny 8 rano. Pierwsze danie - zupa mleczna. Nazwa trochę na wyrost, bo zupa ta była w istocie paroma kluskami okraszonymi niby mleczną zawiesiną, bez żadnej zawartości tłuszczu. Dlatego ja obficie przyprawiałam wywar miodem i dżemami różnej maści, żeby uczynić to smaczniejszym i bardziej wartościowym.
Drugie danie - pieczywo, masło i dwa plasterki mielonki. Co w mielonce się znajdowało - nie chcę się nawet domyślać. Ja ostentacyjnie za tego rodzaju 'mięso' dziękowałam, a pobierałam pieczywo, które potem pieczołowicie smarowałam Nutellą ;) Warto zaznaczyć, że więcej niż dwa plasterki nie można było dostać.
Czasami do śniadania były też jajka na twardo. Nie można jednak było dostać i jajka na twardo i mielonki. Ze szpitalnych kalkulacji wynikało, że jedno jajko = dwa plastry mielonki, trzeba więc było dokonywać wymiany barterowej. Zdarzało się i tak, że brakowało jednego i drugiego, wtedy zostawało pieczywo i masło.
Do śniadania polewana była także obrzydliwa lura, której nie powstydziłoby się żadne więzienie.
Nieświadomi chetnie prosili o nią, myśląc, że się posilą ciepła herbatką z rana, a kończyło się to zawsze tak samo - szybkie wylanie do kibla. Nie sądzę, żeby ta "herbata" miała jakieś inne przeznaczenie.
Gwoździem programu i specjałem szefa kuchni były obiady.
Zwłaszcza danie o enigmatycznej nazwie "Potrawka". W skład "Potrawki" wchodziły ziemniaki sprzed miesiąca w apetycznej formie PJURE, skrawki Bogu winnego zwierzęcia (naprawdę nie wiem jakiego) w zalewie, która ponoć miała być sosem. Jak długo żyję, takiego sosu nigdy nie jadałam.
Zdarzały się pewne modyfikacje w Potrawce. Czasami zamiast skrawków mięsa, były całe podeszwy.
Taka podeszwa idealnie nadawała się jako broń biała - zapewniam, że skutecznie ogłuszylaby przeciwnika celnym ciosem w potylicę.
Potrawka słynęła z wielu zastosowań. Można było gimnastykować swoją szczękę podczas przeżuwania - wprost idealne dla osób z przepaloną po chemii śluzówką. Niezastąpiona była, jeżeli chodzi o uszczelnianie okien - kit okazał się przy tym daniu przeżytkiem.
Jak sami widzicie, szpital dbał o praktyczne zastosowanie swoich potraw.
Zapomniałam wspomnieć o zupie. W tym pysznym plebiscycie uplasowała się równie wysoko jak Potrawka.
Zupa składała się z pomyj. Czasami widziałam w niej resztki Potrawki. Zalane gorącą wodą, bez świeżych warzyw, bez smaku, bez kalorii.
No i kompot, ludzie kochani, co to za kompot był. Odrobina syropu rozcieńczona z wodą. Do tej pory, gdy ktoś chce mnie poczęstować kompotem, poważnie się zastanawiam.
Jak się domyślacie, nie jadałam szpitalnych obiadów. Dzięki bliskim, codziennie dostawałam obiad, nierzadko również kolację, którymi mogłam się najeść do syta i smacznie. Nie każdy posiadał taki przywilej.
Chorzy, którzy przyjeżdzali z daleka i nie mieli w pobliżu nikogo znajomego, skazani byli na to godne śmiechu szpitalne żarcie. Przy agresywnej chemii przeżycie na tak niewartościowym jedzeniu graniczy z cudem. Na szczęście nasz oddział odwiedzali wspaniali wolontariusze, którzy robili chorym zakupy i dostarczali potrzebne produkty. Ukłony dla Was za poświęcanie wolnego czasu.
Nie wyobrażam sobie sytuacji, kiedy był ktoś bez pieniędzy i bez bliskich - socjal na tym oddziale był TRAGICZNY. Mam nadzieję, że sytuacja się poprawiła, jeżeli nie - to warto, by ktoś się tym zajął.
Żałuję, że nie robiłam zdjęć tym potrawom. Przecieralibyście oczy. A tak, musicie mi wierzyć na słowo.

Słowo na dziś: rak ssie!
Wojownicze pozdrowienia!





czwartek, 4 września 2014

Nie jestem młodym Werterem


Czyli o różnych obliczach depresji.
Depresja jest jednym z kolejnych tematów, który się zamiata pod przysłowiowy dywan.
Czemu postanowiłam o tym napisać? Chyba chcę spróbować pokazać osobom zdrowym, jak to wygląda ze strony chorującego. Prawdopodobnie znakomita większość moich znajomych nigdy by się nie zorientowała, że walczę również z tą chorobą. W towarzystwie uchodzę za wesołka, który nie przejmuję się absolutnie niczym. Pewna siebie, komunikatywna, otwarta i bezpośrednia. Któż by pomyślał, że moja ekstrawertyczna osobowość ukształtowała się po zażywaniu końskich dawek paroksetyny?
Ano nikt, bo ludzie z reguły wzrok mają dobry, ale krótki. Widzą to, co chcą widzieć. Widzą to, co im się wydaje.
Ilekroć jakiś znajomy pyta mnie o samopoczucie, bez mrugnięcia okiem odpowiadam "wspaniale. nigdy nie było lepiej." Na wszelkich imprezach ludzie widzą zadowoloną z siebie kokietkę. Nikt nie przypuszcza, że poprzednie 3 dni i kolejne 3 dni spędzam, leżąc w łóżku, niezdolna do zrobienia sobie herbaty.
Jak to mówią, nigdy się nie dowiesz co się dzieje za zamkniętymi drzwiami.
Oczywiście stan taki nie towarzyszy mi cały czas. Odkąd się leczę czyli od 2 lat, miewam coraz rzadziej epizody depresyjne, które zresztą przeplatają się z momentami manii, kiedy mam zupełnie spaczone poczucie własnej wartości i wydaje mi się, że mogę dosłownie wszystko.
Co jakiś czas jednak choroba daje o sobie znak, a samopoczucie, które mi wówczas towarzyszy trafnie opisuje stwierdzenie "pogrzebana za życia".
I nie ma reguły, nie wiadomo kiedy ten moment nastąpi. Jednego dnia czuję się normalnie, a następnego nie ma ze mną kontaktu.
Ja niestety przez ostatnie miesiące bardzo zaniedbałam swoje zdrowie zarówno psychiczne, jak i fizyczne. Powinnm była juz w maju/czerwcu mieć wizytę u psychiatry, ale machnęłam na nią ręką, sądząc, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. W efekcie nawet się nie zorientowałam, kiedy zaczęłam przesypiać całe dnie, tłumacząc to sobie przemęczeniem.
Przede wszystkim za dużo wzięłam spraw na siebie. Od razu po radioterapii z kopyta ruszyłam podbijać uczelnię, kiedy moje zdrowie było w wątpliwym stanie. Ale wtedy byłam tak przepełniona chęcią ŻYCIA, że tylko wyciągałam po nie łapczywie chude łapska. I to był mój pierwszy błąd. Po rocznym pobycie w szpitalu, nie byłam przyzwyczajona do obowiązkowego trybu życia, do pokonywania samodzielnie kilometrów na uczelnię. Właściwie byłam trochę jak niemowlę, które dopiero zapoznaje się z życiem.
Moja psychika była mocno zachwiana, chociaż ja wmawiałam sobie, że tak wspaniale nigdy się jeszcze nie czułam. Trochę zachłysnęłam się tym wszystkim. Łatwo wpadłam w wir imprez, nie szczędząc ani siebie ani sobie niczego. Benzodiazepiny stały się moimi najlepszymi przyjaciółmi. Tu też nieliczni tylko zdawali sobie sprawę jak gargantuiczne ilości tych leków pochłaniałam, nierzadko popijając alkoholem.
Ale udało mi się to pokonać z pomocą psychiatry, małymi krokami odstawiłam leki uspokajające, wracając do życia z niezamazanymi myślami.
Do tej pory w okresie, kiedy choroba zaczyna wracać, przeszukuję szafki - na szczęście leki są teraz skrzętnie przede mną chowane.
Romantyzm wykreował depresję jako Weltschmerz - ból świata. Goethe powielił ten stereotyp przez "Cierpienia młodego Wertera". A ja nie jestem młodym Werterem. Depresja nie ma nic wspólnego z romantyzmem. To nie chandra ani reakcja na smutne wydarzenie. To nie smutek. To poczucie bezsilności i nieużyteczności, towarzyszące przez wiele, wiele dni. Niemożność wstania z łóżka i wykonania najprostszych czynności. Widzenie siebie w zupełnie krzywym zwierciadle. Jako nieudacznika, ciężar dla innych.
Kiedy ten stan się pogłębia, łatwo o myśli samobójcze. We mnie ten temat wzbudza ambiwalentne emocje. Z jednej strony wiem, że nie sposób zrozumieć osobę chorą, a z drugiej strony osobiście dotyka mnie nieposzanowanie ludzkiego życia.
Osoby zdrowe uważają takie zachowania za fanaberie, próbują pokrzepiać słowami "weź się w garść, po co się dołujesz, przecież to nie jest trudne". Odradzam wszystkim takie zagrywki, bo osobę, chorującą na depresję, tylko utwierdzają w przekonaniu, że jest przegrana, skoro nie umie sobie poradzić z najprostszymi sprawami.
Oczywiście, na pewno odezwą się teraz głosy, mówiące, że każdy z nas może u siebie zdiagnozować depresje. Sama byłam zwolenniczką takie stwierdzenia, dopóki nie zachorowałam. I ten, kto zachoruje będzie od razu wiedział na czym polega różnica między smuceniem się z powodu np straty bliskiej osoby, a permanentną niemocą, towarzyszącą każdego dnia.
I nie jest to sprytny sposób, żeby się wymigać od obowiązków. To nie jest lenistwo ani gnuśność, bo przecież łatwiej powiedzieć, że się nie da rady. To autentyczna niemożność zrealizowania najprostszego planu. Dlatego w takich przypadkach ważne jest, żeby stawiać sobie drobne cele.
Ja dzisiaj się cieszę, że udało mi się nie przespać całego dnia, ale wstać, zrobić sobie obiad, umyć się i ubrać, a nawet namalować obraz.
Wielokrotnie mnie pytano "ale po co ci właściwie te leki? smutna jesteś czy jak?"
Trudno takiej osobie wytłumaczyć, że bez tych leków nie wychodziłabym wcale z domu, bo bałabym się wyjść z łóżka i skonfontować się z codziennością. Depresja jest obrzydliwą, kurewską chorobą, która sprawia, że naprawdę trudno realizować się tak, jakby się chciało.
Czynników składających się na nią jest ogrom. Genetyka, traumatyczne przeżycia.
Objawy depresji u każdego mogą być inne, dlatego trudno ją zdiagnozować.
Pozwolę sobie zacytować artykuł z http://psychiatria.mp.pl/choroby/show.html?id=73155:
W stopniowo nasilającym się epizodzie depresji pacjent zgłasza narastający spadek radości życia aż do jej utraty, smutek, płacz lub niemożność płaczu i obojętność, a także postępujące osłabienie aktywności i energii życiowej, poczucie przewlekłego zmęczenia, trudności z podejmowaniem choćby najprostych decyzji, wykonywaniem prostszych czynności (nawet higienicznych) czy wstaniem z łóżka. Chory skarży się na zaburzenia koncentracji i uwagi, poczucie spowolnienia myślenia, a czasami braku myśli.
W moim przypadku objawami są nadmierna senność (15-18 godzin dziennie), reminiscencja czyli tzw. flashbacki, dysforia czyli rozdrażnienie, zobojętnienie i otępienie, uczucie ucisku w klatce piersiowej, ataki paniki, poczucie przewlekłego zmęczenia, trudności z podejmowaniem decyzji, gonitwa myśli.

Mogłabym na ten temat pewnie się jeszcze długo rozwodzić, ale wszystko to chyba już zostało powiedziane.
Z ciekawostek dodam, że znany postimpresjonista van Gogh cierpiał na tę chorobę. Dużo współczesnych gwiazdeczek również.

Reasumując:
Primo: depresja nie jest chandrą
Secundo: na zachorowanie nie ma się wpływu
Tertio: jest uleczalna
Quatro: nie jest domeną nieuleczalnych romantyków
Quinto: może dawać różne atypowe objawy


Na dzisiaj kończę, następnym razem napiszę o "podeszwie w sosie" czyli żywieniu w polskich szpitalach.
Dziękuję pani Marii Gładysz, która dzielnie obserwuje moje wypocinowe dokonania. Specjalnie dla Pani, nie będę suką i napisałam coś. Pani komentarz bardzo poprawił mi humor, ciesze się, że czyta mnie tak autentyczna osoba.
Dziękuję również niejakiemu Jackowi, który uważa, że OSZMIESZAM osoby chore. Drogi Jacku, ja również Cię pozdrawiam i cieszę się, że poświęciłeś swój czas, żeby do mnie napisać. Jak to mówi młodzież, you made my day. 
Czuję się bardzo połechtana, że mam swoich własnych hejterów.

A i Czytacze drodzy!
W niedzielę, 7 września roku tegoż, przy Centrum Onkologii na Ursynowie odbywa się Onkobieg. Od godziny 10 ruszają zapisy. Ja będę, bo 1,3 km rundki wokół placówki  CO i IHiT-u to niewiele, nawet jak się ma na płuckach złośliwe mykobakterie.
Zachęcam serdecznie do wzięcia udziału!
Tu link do wydarzenia na FB: https://www.facebook.com/events/237388946459453/

PS
z lipcowego tomografu wynika, że zmiany na płucach się zmniejszają :)












wtorek, 1 lipca 2014

Recenzja z koncertu Erica Claptona

Czołem, Czytacze!

Miałam zwinąć mój blogowy interes, ale ponieważ okazało się, że jeszcze na świecie pozostają osoby, które tu zaglądają, to będę pisać dalej. Ponadto z filuterną ochotką zrobię na przekór osobom, które wpadają tu, żeby się frustrować. Wasze zdrowie!

Ten weekend spędziłam zupełnie odlotowo. Nie dość, że oczy moje mogły się rozkoszować górskimi widoczkami, to w sobotę uczestniczyłam Life Festival Oświęcim 2014, spełniając swoje marzenie i już po raz drugi w życiu słuchając Erica Claptona na żywo.

Legenda zamykała w tym roku oświęcimskie wydarzenie, dając 1,5-godzinny koncert ku uciesze spragnionych fanów. Claptonowi supportowała nasza rodzima Edyta Bartosiewicz. Przyjemnie wypełniła czas oczekiwania na gwiazdę wieczoru. Wokalistka swoim lekko zachrypniętym głosem zaśpiewała dawne przeboje, niektóre w zupełnie nowych aranżacjach, m. in. słynną Jenny w ostrej, rockowej odsłonie. Słychać było pewne napięcie w głosie Bartosiewicz i nie jestem tym specjalnie zdziwiona, bo rozgrzewać publiczność przed samym Erikiem Claptonem, to nie lada wyzwanie. Osobiście uważam, że całkowicie podołała powierzonemu zadaniu i stworzyła fajną atmosferę, przywołując swoimi utworami klimat rocka z lat 90-tych.  W odpowiednim momencie zabrzmiały dźwięki "Opowieści" ze znanymi wersami "Przemoknięte serca miast... Mokrzy od stóp do głów, nie tracimy nadziei" - dokładnie wtedy, zupełnie jak w kawałku, "zmienił ktoś nieba błękit w chmur atrament" i zaczęło padać.
Bynajmniej nie zepsuło to nikomu humoru, publika zdawała się zupełnie nie zważać na siąpiący z nieba deszcz, kołysząc się dalej do delikatnych, wysublimowanych dźwięków, płynących z gitarowych solówek Macieja Gładysza, który towarzyszy Edycie już od 20 lat.
Na bis polska wokalistka wykonała moją ulubioną piosenkę - "Ostatni" i myślę, że był to doskonały wybór. Uczestnicy Festivalu jednogłośnie mruczeli z Edytą "gdy ciebie zabraknie i ziemia rozstąpi się", a artystka pokazała tym utworem, że powrót do dawnej formy jest jak najbardziej możliwy. Miło było zobaczyć, że Edyta cały czas potrafi utrzymać świetny kontakt z publicznością. 
Po jej wykonie w głośnikach zadudniło Moanin' in the Moonlight Howlin' Wolfa, a na scenie zaczęły się przygotowania do wejścia legendy.

Eric Clapton, jak zwykle punktualny, pojawił się scenie równo o 21, a mnie, podobnie jak większości pewnie, gardło ścisnęło się ze wzruszenia. Muzyczny ignorant mógłby się zastanawiać, co ten blisko 70-letni staruszek, ubrany w kurteczkę jeansową, robi na koncercie, ale wraz z pierwszymi dźwiękami Somebody's knocking nikt już nie mógł mieć wątpliwości, że przed nami prezentują się muzycy najwyższych lotów. Warto wspomnieć, że w 2011 roku Eric Clapton uplasował się na drugim miejscu, zaraz za Jimim Hendrixem, na liście 100 najlepszych gitarzystów wszech czasów magazynu Rolling Stone. 

A towarzystwo na scenie miał wyśmienite. Sama muzyczna elita. Po jego prawej stronie cuda z gitarą wyprawiał Andy Fairweather Low, znany m.in ze współpracy z Rogerem Watersem - basistą Pink Floyd. Grając na basie,  trzymał w ryzach zespół Dave Broonze, który gościł u Claptona na albumach takich, jak: From the Cradle, Pilgrim czy Complete Clapton. Na perkusji Henry Spinetti, którego również znamy z poprzednich albumów Claptona, a także ze współpracy z takimi gwiazdami, jak: Alexis Korner, Bob Dylan czy Paul McCartney. Pełen werwy, której wielu młodych mogłoby mu pozazdrościć, staruszek, pokazał swoje ogromne doświadczenie. Na organach Hammonda Paul Carrack, któremu możnaby poświęcić osobny artykuł, a na klawiszach człowiek o przesympatycznym obliczu czyli Chris Stainton, który współpracę z Claptonem zaczął już w latach 80-tych.

Maszyna genialnej muzyki ruszyła dalej i na pewno każdy znawca bluesa był pod wrażeniem, kiedy usłyszał aranżację kompozycji Big Billa Broonzy'ego - Key to the Highway, którą Clapton wykonuje zresztą dość często. Wg mnie, wybór bardzo dobrze przemyślany - Eric podbijał tłumy tą piosenką w latach 70-tych, kiedy grywał ze swoim zespołem Derek and the Dominos. Jest to sztandarowy utwór bluesowy - perełka dla prawdziwych melomanów.
Clapton później znów nie zawodzi. Rozradowany tłum ropoznaje melodię Pretending - utworu pochodzącego z albumu Journeyman z 1989 roku. 
Dalej ku mojej uciesze Hoochie Coochie Man Muddy'ego Watersa - wykon absolutnie rewelacyjny. Jestem ogromną fanką Watersa, ale muszę przyznać, że Clapton, jeśli nie przerósł, to co najmniej dogonił mistrza. I to była najlepsza wersja tej piosenki, jaką miałam okazję usłyszeć.
Blues nie zatrzymuje się ani na moment. Słyszymy Tell the Truth, Driftin Blues czy Nobody know when you're down and out. Mimo, że to Clapton jest frontmanem zespołu, to nie pozwala swoim kolegom stać w cieniu. Każdy z nich ma swoje 5 minut - Andy Fairweather Low wprost powala publikę swoimi solówkami. Jest to dla mnie ogromne odkrycie i jestem szczerze zszokowana, bo myślę, że muzyka można spokojnie wynieść na piedestał gdzieś niedaleko Claptona. Paul Carrack ze swoimi magicznymi palcami i czarującym głosem jak zwykle nie zawodzi. Ale zaraz następuje jeszcze większe zaskoczenie, kiedy Clapton zaczyna grać Tears in Heaven w klimacie... reggae! Tego się chyba nikt nie spodziewał. Zupełnie odmienna aranżacja nadaje temu wzruszającemu kawałkowi pewien pozytywny wydźwięk. Jak wiadomo, Clapton wyraził w tej piosence żal po utracie swojego 4-letniego synka, który wypadł z 40 piętra apartamentu. W swojej autobiografii Clapton pisze, że nie lubi, kiedy podczas wykonywania tego utworu ludzie krzyczą, zamiast spokojnie wysłuchać. Tym bardziej niesamowite jest to, że ją wykonał - przecież kryje się za nią ogromne podłoże osobiste. 
W wersji akustycznej została wykonana także nieśmiertelna Layla, czym ja jestem odrobinę zawiedziona, ponieważ po cichu liczyłam na elektryczną Laylę ze swoim charakterystycznym pazurem.
Później role się odmieniają - na wokalu Paul Carrack ze swoim przebojem "How long". Ten niepozorny starszy pan w kapeluszu, może pochwalić się niebywałym głosem. Całości dopełniają solówki Claptona, który, można odnieść wrażenie, gra niby od niechcenia, ale jak wychodzi - wszyscy wiemy najlepiej.
I znów zmiana - kolejny utwór "Gin House Blues" wykonuje Andy Fairweather Low. Idealne bluesowe wyczucie, niebanalna barwa głosu i, co istotne, niesamowity kontakt z publicznością. Od razu widać, że jest to osoba, którą tłumy kochają. Jego ruchy sceniczne i wyraz twarzy wyrażają jedną wielką pasję.
Wszystkim polecam zapoznanie się z twórczością tego pana.

Fani bluesa na tym koncercie są całkowicie spełnieni. Clapton na koniec sięga po klasyki Roberta Johnsona "Cross Road Blues" i "Little Queen of Spades". Warto wiedzieć, że Eric uważa Johnsona za najważniejszego gitarzystę bluesowego, jaki żył. Trudno się z tym nie zgodzić - Johnson był prekursonem tzw. bluesa Delty.

W Little Queen of Spades Clapton pokazał, że jego umiejętności muzyczne się nie starzeją - wręcz przeciwnie, dojrzewają. Piosenka ta idealna jest nie tylko do popisów gitarowych - swoje umiejętności na klawiszach zaprezentował Chris Stainton. Odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu.

W zupełną euforię wpadłam, kiedy muzycy zaczęli grać Cocaine. Tej piosenki po prostu nie mogło zabraknąć. 20-tysięczny tłum zgodnie ryczał tekst piosenki napisany przez J.J. Cale'a. 
Na bis "High Time We Went"  Joe Cockera i znów Paul Carrack na wokalu. Jak dla mnie nie było to do końca dobre posunięcie, mimo że piosenka sama w sobie jest świetna i równie świetnie wykonuje ją Carrack, jednak na zakończenie spodziewałabym się czegoś więcej. Zabrakło mi zdecydowanie takich smaczków, jak "Wonderful Tonight", "Old Love" czy "I Shot the Sheriff", no i oczywiście wisienki na torcie czyli "Sunshine of Your Love", nad czym boleję do dziś.
Niemniej jednak, uważam ten koncert za największe wydarzenie tego roku - obowiązkowe dla każdego fana rocka i bluesa. Kto nie był, niech lamentuje, bo taki muzyczny pokaz jest wart każdych pieniędzy, zwłaszcza, że Eric Clapton zamierza zakończyć karierę i przejść na zasłużoną emeryturę.
Jeżeli ktoś myślał, że blues już umarł, to Eric Clapton i przyjaciele pokazali, że żyje i ma się bardzo dobrze!


Trzymajcie się, Wojownicy, do boju!

PS W Oświęcimiu miałam okazję poznać Czytelniczkę mojego bloga - Dorotkę, z którą się uwieczniłyśmy na selfie-zdjęciu. Buziaki dla Ciebie wielkie! 

PS 2 Dacie wiarę, że już rok minął od zakończenia leczenia chłoniaczka? A ja czuję się świetnie, pomijając moje incydenty z mdleniem.















środa, 4 czerwca 2014

ocalić od zapomnienia

A tyś lot i górność chmur,
blask wody i kamienia.
Chciałbym oczu twoich chmurność
ocalić od zapomnienia.

Dzisiaj zaczynam nieco ckliwie, złośliwe chochliki chwilowo odsuwam na bok.
Cytat z piosenki Grechuty, która jest pewnie dobrze Wam znana, acz Grechuta autorem piosnki nie jest, bo ciut wcześniej wspaniałe pieśni pokazał światu Karakuliambro czyli, mili moi Czytacze, Konstanty Ildefons Gałczyński.
Rok i jeden miesiąc mija, jak już jestem na wolności. Wydaje mi się, że wszystko to działo się w zupełnie innym świecie. Przyłapuję się na tym, że zapominam. Przestaję się obsesyjnie zadręczać, lepiej sypiam, nie mam już wyrzutów sumienia.
Możecie się głowić, z jakiegoż to powodu taka boska quasi-bohaterka może mieć wyrzuty sumienia?
Ano widzicie, moi Państwo - nie tak łatwo jest dźwigać ciężar ozdrowieńca, który się ostał i ocalał.
Miałam z tym ogromny problem, buntowałam się przeciw temu, pomstowałam do nieba, do piekła, gdziekolwiek. Odpuściłam.
W ciągu mojej wielkiej nowotworowej "przygody", odeszło sporo osób. Czy możemy puścić ich wolno?
Przecież najbardziej w świecie nie chcemy, żeby zostali zapomniani.
Więc jak to zrobić, żeby móc żyć dalej?

Minął dzień. Wciąż prędzej, prędzej
szybuje czas bez wytchnienia.
A ja chciałbym twoje ręce
ocalić od zapomnienia.

Zbawienny czas, lek ukojenia. I możemy wszyscy mówić, że czas to nic, że nie pomoże, że wszystko będzie tak, jak dziś. Ale nie jesteśmy w stanie zatrzymać tej chwili na wieczność.
Zatem pielęgnujmy wspomnienia, nie pielęgnujmy żalu.
Bo, jak pisał Tetmajer, Wszystko umiera z smutkiem i żałobą, choć tylko zmianą kształtu jest skonanie, bo chociaż wszystko zmarłe zmartwychwstanie, nie zmartwychwstanie nic już nigdy sobą.

Czasami dochodzę do wniosku, że ludzie postępują okrutnie w tym kręgu wzajemnej adoracji i wazeliniarstwa. Jeżeli jesteś chory, wyniosą Cię, człowieku, choćbyś się zapierał, na piedestał. Będą wznosić nad Tobą ochy i achy, sprawiające, że żółć będzie Ci podchodzić wysoko do gardła od tej słodyczy. Jeżeli umrzesz, popłaczą nad Tobą 2 dni, wygłoszą żałobne au revoir, po czym skierują uwagę na kogoś w gorszej sytuacji, bo, cholera, Ty w końcu nie żyjesz, a zasadniczo może być gorzej. Jeśli, nie daj Boże, wyzdrowiejesz, to Ci pogratulują, machną ręką i pójdą węszyć dalej, bo chleba powszedniego nie tykają. Tacy ludzie kochani. I ZAPOMNĄ, bo choć miło było nad Tobą pobiadolić, to czas robić to nad kimś innym.

primo: traktujcie to, błagam, z przymrużeniem oka.
secundo: nie zapominajcie, bez względu na stan.

Twe oczy jak piękne świece,
a w sercu źródło promienia.
Więc ja chciałbym twoje serce
ocalić od zapomnienia.


Czytacze kochani, pamiętajcie.




PS. Choć moje posty są często i gęsto podszyte sarkazmem, to bywa w nich drugie dno - dla tych uważnych.


A teraz sprawy bardzo ważne:
Moja koleżanka, Justyna, od 6 lat choruje na chłoniaka Hodgkina czyli potocznie nazywaną ziarnicę złośliwą. Justynka przeszła już wiele chemioterapii i radioterapii, a także dwa autoprzeszczepy szpiku - bez skutku. Choroba czyha na nią, a jedynym lekiem-mordercą na cholernego chłoniaka jest równie cholernie drogi Adcetris - jedna dawka kosztuje bagatela 40 tysięcy złotych. Jest to w naszym kraju nierefundowany lek, doprawdy nie wiem czemu. Sprawa jest bardzo pilna, bo na kontynuację leczenia potrzeba jeszcze około 150 tysięcy złotych, a w ciągu trzech tygodni trzeba uzbierać 40 tysięcy złotych, żeby Justyna mogła przyjąć na czas kolejną dawkę tego leku. Dziewczyna ma 27 lat - nie pozwólmy jej odejść!
Proszę wszystkich ludzi dobrej woli o pomoc, każda złotówka się liczy.
Podaję link do Facebook'owej strony pomocy dla Justynki: Pomoc dla Justynki 




Dziękuję wszystkim, czołem, Wojownicy! 
oczywiście - do boju!






wtorek, 13 maja 2014

Remisja, ból, hipokryzja

Cześć i czołem, Czytacze!
Na początek informacja, którą większość osób już zna: u Martyny stwierdza się całkowitą remisję choroby. 
Pierwszy raz otrzymałam takie zaświadczenie na papierze - do tej pory właściwie nie wiedziałam na czym stoję i czy stoję. Teraz pozostaje mi tylko wyleczyć upartą mykobakteriozę, która okupuje moje płuca i w końcu będę całkowicie zdrowa. Jakiś czas temu byłam w Wellness&SPA na Banacha i pstryknęłam sobie fotkę swojej klaty, żeby ocenić czy kuracja przeciwgruźlicza działa. Okazuje się, że w porównaniu z poprzednim badaniem, zmiany pomniejszyły się. Czyli gra. Jeszcze tylko rok obciążania wątroby i schluss!
Martusia mówiła "Uda się. Musi się udać" - udało się, ale miało być inaczej.

Jak wspominałam  w poprzednim poście, dzisiaj chciałabym zająć się zagadnieniem bólu w chorobie nowotworowej.
Ciekawi mnie, jaki ból uważacie za gorszy? Psychiczny czy fizyczny? Część bez zastanowienia odpowie, że psychiczny, bo na to nie ma remedium. 
W trakcie choroby nowotworowej i leczenia, ból jest niestety nieodłącznym elementem. 
Po pierwszej chemii ból głowy, szczęki, pleców był nie do wytrzymania. Pozbawił mnie zupełnie siły. Jedyne, o czym myślałam w tamtej chwili to to, żeby się skończył - usnąć, zemdleć, umrzeć - wszystko jedno, byle przestało boleć. Tak jest. Ta sama ja pisze później na blogu o cierpieniu, które uczy mnie pokory. Po kolejnych chemicznych torpedach moje stanowisko całkowicie się odmieniło.
Ból nie uczy pokory. Ci, którzy sądzą, że oczyszczą się poprzez zadawanie sobie cierpienia, są w wielkim błędzie. Nie ma powodu, dla którego powinniśmy się krzyżować. Nie musimy oddawać siebie na ofiarę. Nikt nie zasługuje na cierpienie. 
Tori Amos w cudownej piosence pyta się "Why do we crucify ourselves?" No właśnie - dlaczego sami siebie krzyżujemy?
Miesiące bólu nie nauczyły mnie niczego, za to doprowadziły moją psyche do opłakanego stanu. 
To jest takie cholerne koło: cierpisz fizycznie, to pada Ci psychika, a kiedy padnie psychika, to organizm nie ma siły się bronić.
Ja już przed chorobą borykałam się z zaburzeniami lękowymi. Wówczas leczyłam się 20-miligramową dawką Parogenu czyli dość popularnego antydepresantu. Gdy w maju opuściłam szpital po izolacji, psychiatra stwierdził u mnie głęboką depresję  i zalecił leczenie 60-mg dawką paroksetyny. 
Kochani Czytacze, to, co widzieliście na blogu było jakąś jedną dziesiątą tego, co się działo u mnie. Posty pisałam tylko wtedy, gdy miałam na to siłę. 
Na początku leczenia bałam się prosić o leki przeciwbólowe, jak większość pacjentów, w obawie przed tym czy nie zostanę przypadkiem nazwana lekomanką. 
Później stwierdziłam, że ani myślę cierpieć, bo choroba nie jest karą za doczesne uczynki. Nie będę pokutować. 
Ponieważ po chemii cierpiałam na okropne bóle głowy, poprosiłam moją lekarz o wpisanie mi leków przeciwbólowych na tzw. zlecenie czyli w razie gdybym cierpiała, pielęgniarki nie muszą wzywać lekarza i pytać czy mogą mi coś podać, tylko podają to z marszu.
Z marszu często przedłużało się do paru godzin. Testowałam różne leki: paracetamol, pyralginę, ketonal, dolargan, tramal, plastry przeciwbólowe, morfinę. 
Pod koniec leczenia bóle były na tyle silne, że cały czas miałam przyklejony plaster i codziennie wieczorem dostawałam morfinę.
Każdy obawia się, że się uzależni, ale, wierzcie mi, nie tak łatwo się uzależnić. 
Ja się nie uzależniłam od leków przeciwbólowych, ale uzależniłam się od środków uspokajających - Lorazepamu. Codziennie zażywałam przynajmniej trzy tabletki 2,5-miligramowe Lorafenu. 
Cały ten rok walczyłam z tym i udało się, a nie było łatwo, bo miewałam klasyczne napady głodu, kiedy zaciskały mi się mięśnie, gardło, ręce trzęsły, miałam płytki oddech, oblewał mnie zimny pot i wpadałam w histerię. 
Jeżeli ktoś z Was cierpi na taki problem, to proście swoich psychiatrów o dokładne rozpisanie, jak schodzić z leku. Jeżeli to nie pomoże, to najprościej załatwić to detoksem w szpitalu.
Ból w chorobie nowotworowej z łatwością wpędzi Was w przekonanie, że nie warto walczyć. Przysłoni zupełnie zdrowe myślenie. Będziecie uważali, że śmierć będzie lepszym rozwiązaniem.
Ale to ból przez Was będzie przemawiał, dlatego apeluję - porzućcie go i proście lekarza o zabezpieczenie przeciwbólowe. Macie do tego pełne prawo. 
Ból jest objawem, który się leczy!
Opieka paliatywna jest bardzo ważna w chorobie. Komfort życia daje nam siłę do walki. 
Kiedy ja cierpiałam, zachowywałam się jak dzikie zwierzę w potrzasku. Mogłam tylko skomleć, nie potrafiłam się bronić. Wtedy choroba ma otwarte drzwi do naszego organizmu. Ból uszlachetnia, ale ja wobec tego wolę być plebsem. 
Nie cierpcie dla poczucia uszlachetnienia - nie warto. I nie pozwólcie, by cierpieli Wasi bliscy. 





A teraz pozwólcie, że przejdę do innego tematu, a mianowicie - hipokryzji.
Ostatnio odnoszę wrażenie, że jest to jakaś zaraza wśród ludzi. Jeden na drugiego kichnie i bach! idzie dalej. Obserwuje zagrywki różnych fundacji i im głębiej w to wsiąkam, tym bardziej zaczyna mnie przerażać, jak każda kopie pod sobą dołki. Wszyscy zapominają, że mają jeden cel. 
A ludzie? Połowa to oportuniści, którzy się dopasują do każdej sytuacji. Jak surowe jajko, które przybierze kształt naczynia, w którym się znajduje. Elastyczność jest łatwa. 
W środowisku "pomagaczy" trudno teraz komukolwiek zaufać. Wiele osób gra nieuczciwie. 
I to wazeliniarstwo na każdym kroku. Niektórzy, za przeproszeniem, w tyłek sobie wchodzą, żeby osiągać z tego profity, a coś takiego jak własne zdanie wydaje się być mglistym wspomnieniem.
No ale, drogi Czytaczu, albo będziesz przysłowiowym lizodupem albo Cię lud zlinczuje. 
Ktoś mądry powiedział, że jeśli mowa jest srebrem, a milczenie złotem, to słuchanie jest platyną.
Zatem, mili moi, przede wszystkim nastawiajmy uszu i słuchajmy.
Ja, naturalnie, chętnie wystawiam się na lincze zewsząd. Takie konsekwencje grafomaństwa.
A propos linczowania. Wczoraj udałam się na kontrolę do pulmonologa. Wpadam zziajana i pytam się szanownych matron zajmujących wraz z torbami wszystkie siedziska, która z nich posiada numer 9, ponieważ ja mam numerek 10.
Przygłucha przywódczyni głosem pełnym wyższości odpowiada, że nikt nie ma takiego numerku, ale mam czekać na sam koniec, bo one pierwsze wchodzą.
Odpowiadam kulturalnie, że ja mam numer 10, więc wchodzę po 9, tak jak wskazuję królowa nauk - matematyka. Na co, przemiłe BABSKO rzecze, że ją to nic nie obchodzi, bo ona jest lekarzem i jej się należy. Ponieważ z natury jestem choleryczką, to macham jej przed nosem kartką, z zapisanym wołami numerem 10 i powtarzam jak najwyraźniej, która z nich ma numer 9. no i bach! okazuje się, że w istocie żadna, bo numer 9 jest właśnie w gabinecie. Odpowiadam, że w takim razie teraz moja kolej. Szanowna emerytka natychmiast oponuje, bo ona tu siedzi od rana, a ja dopiero co przyszłam. Więc zapytuje ponownie, jaki ma pani numerek (w głowie złośliwy chochlik podpowiada mi krwawe rozwiązania). I kolejny zonk. Pani ma numer 11, ale zdzierżyć nie może, że ja taka młoda i taka ewidentnie zdrowa wejdę do gabinetu przed nią.
Po podsumowaniu mojej osoby, że nie mam szacunku do starszych i powinnam się wstydzić oraz mojej niewzruszonej reakcji, łaskawie oznajmia, żebym sobie wchodziła, i żeby DOBRE SŁOWO mnie prowadziło. Wierzcie mi, że zabrzmiało to tak, jakby nazajutrz co najmniej miał mnie trzasnąć piorun. Wspaniałomyślna pani dalej złorzeczyła pod nosem, gdy wchodziłam poprawnie wedle numeru do gabinetu, a mnie korciło tylko, żeby jej puścić oczko. Taka jestem filutka.
Dzięki opatrzności, że moja wspaniała Babunia jest zupełnym przeciwieństwem tej kobiety.

Takie właśnie atrakcje serwują nam szpitale.
Cześć i czołem.

Do boju, Wojownicy!















środa, 23 kwietnia 2014

Człowiek człowiekowi

Cześć i czołem, Czytacze!

Ostatnio wydaję czas na bzdury. Szastam nim na lewo i prawo. Przelatuje mi przez palce.
Odczuwam coraz większy głód na życie. Rzucam się na nie łapczywie. Próbuję chwytać chwile garściami.
Może trochę zbyt dosłownie wzięłam sobie do serca zasadę carpe diem. 
Chyba właściwie dopiero teraz tak naprawdę zaczynam sobie odbijać cały stres, który we mnie siedział.

"Nie ma ludzi. To tylko tragiczność tak krzepnie
w pomniki fantastyczne rosnące beze mnie
i poza mną rosnące. Wzrok ich jak zasłona
i za grzech pierworodny odjęte ramiona.
O, daj mi ten grzech poznać. Nikt na mnie nie woła.
O, daj mi choć szatana poznać, lub mi daj anioła.
O, wróć mi czyn przedwieczny lub milczenie wróć mi,
abym człowiekiem chodził między tymi ludźmi..."

Baczyński, Samotność.


Co właściwie słychać u mnie?
Jak wyżej, a ponadto tydzień temu strzeliłam sobie zdjęcie rtg klaty. Jutro lecę do SPA na Banacha, żeby się przekonać, co ciekawego w klatce mojej znów siedzi albo może się wyniosło. 
Mam nadzieję, że przepyszne chemioterapeutyki na gruźlicę, podziałały również na mycobacterium.
Niestety i tak minimum rok leczenia jeszcze przede mną. 

Jak pamiętacie, 9 i 10 kwietnia, koordynowałam rejestracją potencjalnych dawców szpiku na Kampusie Głównym Uniwersytetu Warszawskiego. Wraz z moimi wolontariuszami zarejestrowaliśmy 125 potencjalnych dawców. Jestem zadowolona z tego wyniku, ale naturalnie w przyszłym roku postaram się liczbę podwoić. ;)
Te dwa dni były dla mnie strasznie stresujące, pewnie dlatego, że wszystko to odbieram bardzo osobiście.
Drugiego dnia rejestracji postanowiłyśmy z przyjaciółką zachęcać ludzi w dość prymitywny może sposób, ale jak się okazało, skuteczny. 
Cel uświęca środki, prawda?
Ubrane w spódniczki i spodenki z naciskiem na MINI, z torebką cukierków, paradowałyśmy po Krakowskim Przedmieściu, wzbudzając nielada zainteresowanie wśród przechodniów, ciepło przyodzianych po sam czubek głowy. 
Kobiety były oburzone, mężczyźni zadowoleni, my rozpromienione i zmarznięte, ale - uwaga została zwrócona.
Nie wszystkich. Nawiązując do tytułu, Homo homini lupus - człowiek człowiekowi wilkiem.
Ogromna część zaczepianych osób wylała na nas kubeł zimnej wody. Tak zimnej, że ja momentami miałam ogromną ochotę godzić ludziom po pustych łbach pękiem ulotek, które dzierżyłam w ręku. 
Jak żałuję, że miałam tylko ulotki. Tutaj gumowy młot byłby bardzo wskazany.
Zaczepiani chętnie traktowali nas poirytowanymi minami, nieprzychylnymi komentarzami, machnięciami znudzonych rąk. 
Patrzyłam na to i nie wierzyłam. Czy ci ludzie nie zdają sobie sprawy, że właśnie na szali jest czyjeś życie? 
Czy dopiero strach o własne dupsko sprawi, że zaczną robić cokolwiek, by innym dać szansę?
Znakomita większość osób, które są moimi znajomymi nie kiwnęło nawet małym palutkiem, żeby pomóc ludziom chorym na nowotwory krwi.
A przecież ja zachorowałam. Ktoś z bliskiego otoczenia.
Nawet to nie przekonuje. Pisząc to, ciskam piorunami z oczu. 
Wciąż są we mnie całe pokłady żalu - tego jeszcze nie potrafię opanować.

Ale! Moi mili! Chciałabym tu wyróżnić najbardziej żałosne z osób, jakie mogłam zobaczyć w ciągu tych dwóch dni!
pożeracze darmowych cukierków! wiwat!
złodzieje darmowych balonów! wiwat!

Trafiła nam się także przemiła pani, która podjadając cukierki z naszego stołu, zlustrowała moją przyjaciółkę, zapytując czy ona także pobiera wymaz od chętnych, bo wygląda na inną profesję. 
Z tego miejsca również pozdrawiam starego wygę w mundurze, który musiał zostać wyprowadzony przez ochronę, i który nazwał nas mordercami, a swoim szaleńczym wzrokiem prawie spalił mnie żywcem. 

Czy wiecie, jak takie smutne przypadki boleśnie podcinają skrzydła?

Dziękuję wszystkim, którzy byli ze mną, którzy mi pomogli i tym, którzy mi dali wiarę. 

W następnym poście chciałabym poruszyć temat bólu w chorobie nowotworowej i pomówić trochę o środkach uśmierzania go, do których mamy prawo, a o które boimy się pytać. Jednak kiedy ten wpis się pojawi, blues jeden wie. 

Pod ostatnim postem, Czytacz, zapytał się o moją chemioterapię, a mianowicie, czemu dostałam raz chemię R-CHOP, a potem już GMALL. 
Otóż, drogi Czytaczu, zazwyczaj przed rozpoczęciem GMALL-a stosuje się tzw. prefazę czyli lekką chemię, która przygotowuję do tej mocniejszej. U mnie takiej prefazy nie zastosowano, ponieważ w momencie diagnozowania, co trwało zresztą bardzo długo, mój guz już przekraczał 11 cm, a dalej nie było wiadomo, jaki to jest dokładnie chłoniak i była potrzebna jeszcze masa badań, m.in biopsja. Guz wykazywał dużą aktywność, a mi było już ciężko oddychać, więc trzeba było podać R-CHOP, żeby ten guz przestał rosnąć, a najlepiej zmalał. Potem byłam już leczona tylko wg. protokołu GMALL. 

Po stokroć dzięki, że mnie jeszcze czytacie i komentujecie - miłe to bardzo :)
Do usłyszenia i oczywiście - do boju!


PS Jedno zdjęcie mocno niesmaczne ;) Jak byłam skinheadem i gotowałam ;)
A jedno sprzed leczenia, jak miałam długie włosy z różowymi końcówkami. 
Obecnie uparcie zapuszczam moją diabelską szopę, z której wszyscy się śmieją.