Kiedy byłam chora, wydawało mi się, że jestem pępkiem świata. Skoro właśnie JA zachorowałam i muszę się męczyć, to niech wszyscy męczą się razem ze mną. Prawdopodobnie nie zdajecie sobie sprawy, jak powszechne jest to myślenie u chorych/niepełnosprawnych. Nas wszystkich nurtuje jedno rozpaczliwe (lub pierdolone, jak kto woli) pytanie: "dlaczego ja?".
Mamy pretensję, oczywista. Czemu ja, skoro co niedziela chodziłam do kościoła, na tacę dawałam, 'dzień dobry' sąsiadce mówiłam, pacierz wieczorem zmawiałam, obiad mężowi gotowałam i ba! nawet skarpetki prasowałam; a ten cholerny łajdak i pijus z naprzeciwka jest zdrów jak koń.
-Czemu ja?
-Czemu nie?
Choroba z sądem ostatecznym nic wspólnego nie ma i z całą pewnością nie możemy jej rozpatrywać pod kątem sprawiedliwości. Nie będę mówić, że ktoś bardziej lub mniej zasłużył na chorobę, bo nie jestem od oceniania, kto ma większe prawo do życia. Ale tak się utarło, jeżeli choruje młoda osoba, to wszyscy protestują "nie zasłużyła na to, ktoś inny powinien być chory". Skoro tak uważacie, czy wzięlibyście od tej osoby to, na co nie zasłużyla? Zamienilibyście się? Rodzina na pewno - to nie ulega wątpliwości.
Ale kibicujący? Tzw Pomagacze?
Wątpię. Najchętniej zabralibyście chorobę młodej osobie, wcisnęli komuś, kto wg Was, zasługuje, umyli ręce i dziękuję. Po robocie. Taki altruizm.
Zachoruj na raka - zostań bohaterem!
Przyznam szczerze, że i ja się na to złapałam. Potrzeba naprawdę dużo czasu, żeby dojrzeć i zmienić myślenie. Uwielbiałam chwalić się rakiem, jakby był to co najmniej order. Chętnie zawstydzałam innych i równie chętnie drwiłam ze zwykłych problemów. 'Nie bądź żałosny, ja mam raka'.
Ludzie kochani, jak ja się tego wstydzę. Dopiero po blisko dwóch latach zrozumiałam, jak bezczelnie i okropnie zachowywałam się, będąc chorą. Tłumaczę sobie, że karmiona chemią i opiatami oraz zapewnieniami ludźmi, że jestem bohaterką, mogłam faktycznie lekko zgłupieć.
Zanim zaczniecie rzucać kamieniami, wiem doskonale, że są ludzie pełni wiary, waleczni, ale czy powinniśmy stawiać chorych na piedestale, by potem z hukiem ich z niego zepchnąć?
Jestem wielka, bo mam raka? Jak to w końcu jest? Kara boska czy przywilej?
Każdy lubi mieć łechtanego ego - to jasne. Ja też się nabrałam na te spazmy zachwytu, wszechobecne ochy i achy. I co? Jestem zdrowa i 3/4 osób nie pamięta o moim istnieniu.
Tak wygląda sława nowotworowa. Wyzdrowiejesz - odejdziesz w zapomnienie, umrzesz - też odejdziesz w zapomnienie, ale przedtem urośniesz do rangi świętego, błogosławionego, męczennika, etc.
Zaraz powiecie, że przemawia przeze mnie zazdrość. Prawdę mówią, im bardziej jestem zapomniana przez onkologiczny światem, tym lepiej się czuje. Całe to robienie z chorych gwiazd sprawia, że żółć podchodzi mi do gardła.
Czy wiecie, że na fejsbuku tworzone są fanpejdże ku pamięci? To dopiero odlot. Teraz już rozumiecie, że Horacy pisząc "Wybudowałem pomnik trwalszy niż ze spiżu", miał na myśli Internet.
Dobre są też zdjęcia nagrobków. Czekam tylko na selfie z epitafium w tle. I znicze "palone" w Eternecie.
Jak już upamiętniać, to na całego.
W pewnych fundacjach są gwiazdy, solidnie promowane każdego dnia. Zazwyczaj młode kobiety, wkraczające w dorosłość, bo to najbardziej porusza serca obserwatorów. Czy widzieliście kiedyś, żeby ktoś pisał o biednym, schorowanym staruszku, którego nie stać na środki czystości, a co dopiero na nierefundowane leczenie? Mówiąc wprost nieszczęście się dobrze sprzedaje, robiąc na chwilę z chorych onkologicznych celebrytów. Ważne, żebyś miał nienaganną prezencję i nie mówił nic wbrew fundacji.
Zapewniam Was, że chorować też można pod publikę.
Nie wymieniam nazw fundacji, bo trochę mnie już nudzą anonimowe wiadomości z wyzwiskami.
Kto ma rozum, to ma rozum i przejrzy na oczyska.
Jak umierać, to tylko głośno.
Umieranie z godnością, jak zauważyłam, odeszło do lamusa. Kiedy czujesz, że śmierć depcze ci po piętach, miast spędzić ostatnie chwile z z osobami, które kochasz, wejdź natychmiast na fejsbuka lub blog i poinformuj o tym 734 znajomych. I niech puszczą to dalej w obieg. Rzetelnie streść swój stan, podając przybliżony czas kipnięcia i wygłoś mowę pożegnalną, po to, by przekręcić się nad swoim laptopem, podczas czytania komentarzy z wirtualnym zniczem. I to się nazywa, kurwa, śmierć z klasą. Obroty na blogu urosną sto razy, lecz niestety tak gwałtownym wzrostem popularności się nie nacieszysz, bo już ci się zmarło.
Se la wi, jak to mówio u nasz na wsi.
Słynąć z tego, że jest się chorym, to nie jest wielki zaszczyt.
Ani dar od losu. Po prostu się zdarzyło. Koniec, nic więcej.
I ja tym zasłynęłam, ale mam ogromną nadzieję, że kiedyś ludzie będą mnie kojarzyć wyłącznie, z tego, że piszę.
Dzisiaj na pewno zaleje mnie fala protestów cichych i pokornych męczenników, którzy lada moment dorobią się aureoli. Jasne, że nie każdy marudzi w chorobie. Ale zdarza się to nawet największym aniołom. Bo tacy po prostu jesteśmy. Lubimy ponarzekać. Nie biorę tu pod uwagi sytuacji, kiedy ktoś jest już jedną nogą po tamtej stronie.
Znam ludzi po nowotworze, którzy nie chuchają na siebie i nie drżą przy byle katarku, i znam takich, co przy bólu gardła, nawołują publicznie o modlitwę za swoje zdrowie, bo nawrót czyha, a w gardle już na pewno mnożą się przerzuty.
Wyzdrowiałeś - idź dalej.
Jest remisja, wszystko w jak najlepszym porządku. Ale ty mentalnie wciąż jesteś chory. Najchętniej mówisz o wspomnieniach ze szpitala, przesiadujesz na forach onkologicznych i za cholerę nie próbujesz wyjść z onko-świata. W ten sposób nie wyzdrowiejesz. Trzeba się pogodzić z tym, że to już minęło, machnąć ręką i iść dalej, mając głęboko w sercu to, czego się nauczyłeś, podczas choroby. Mając w sercu ludzi, którzy walczyli o to, żeby właśnie tak machnąć ręką.
Ja ruszyłam dalej, staram się odbudować swoją kondycję na tyle, na ile mój organizm mi na to pozwoli. Żyję całkiem zwyczajnie. Nie obawiam się nawrotu. Czemu? Chyba po prostu czuję, że ta droga dobiegła końca. Na pewno nie przestanę udzielać rad tym, którzy będą o nią prosić. Na pewno będę walczyła, by nowotwór przestał być tematem tabu i na pewno będę kontynuować propagowanie dawstwa szpiku.
PS Dzisiejsze przemyślenia są mocno skrajne. nie wrzucam wszystkich do jednego wora. Znałam osoby, które były naprawdę wielkie.
Ty mnie do pieśni pokornej nie wołaj...