wtorek, 1 lipca 2014

Recenzja z koncertu Erica Claptona

Czołem, Czytacze!

Miałam zwinąć mój blogowy interes, ale ponieważ okazało się, że jeszcze na świecie pozostają osoby, które tu zaglądają, to będę pisać dalej. Ponadto z filuterną ochotką zrobię na przekór osobom, które wpadają tu, żeby się frustrować. Wasze zdrowie!

Ten weekend spędziłam zupełnie odlotowo. Nie dość, że oczy moje mogły się rozkoszować górskimi widoczkami, to w sobotę uczestniczyłam Life Festival Oświęcim 2014, spełniając swoje marzenie i już po raz drugi w życiu słuchając Erica Claptona na żywo.

Legenda zamykała w tym roku oświęcimskie wydarzenie, dając 1,5-godzinny koncert ku uciesze spragnionych fanów. Claptonowi supportowała nasza rodzima Edyta Bartosiewicz. Przyjemnie wypełniła czas oczekiwania na gwiazdę wieczoru. Wokalistka swoim lekko zachrypniętym głosem zaśpiewała dawne przeboje, niektóre w zupełnie nowych aranżacjach, m. in. słynną Jenny w ostrej, rockowej odsłonie. Słychać było pewne napięcie w głosie Bartosiewicz i nie jestem tym specjalnie zdziwiona, bo rozgrzewać publiczność przed samym Erikiem Claptonem, to nie lada wyzwanie. Osobiście uważam, że całkowicie podołała powierzonemu zadaniu i stworzyła fajną atmosferę, przywołując swoimi utworami klimat rocka z lat 90-tych.  W odpowiednim momencie zabrzmiały dźwięki "Opowieści" ze znanymi wersami "Przemoknięte serca miast... Mokrzy od stóp do głów, nie tracimy nadziei" - dokładnie wtedy, zupełnie jak w kawałku, "zmienił ktoś nieba błękit w chmur atrament" i zaczęło padać.
Bynajmniej nie zepsuło to nikomu humoru, publika zdawała się zupełnie nie zważać na siąpiący z nieba deszcz, kołysząc się dalej do delikatnych, wysublimowanych dźwięków, płynących z gitarowych solówek Macieja Gładysza, który towarzyszy Edycie już od 20 lat.
Na bis polska wokalistka wykonała moją ulubioną piosenkę - "Ostatni" i myślę, że był to doskonały wybór. Uczestnicy Festivalu jednogłośnie mruczeli z Edytą "gdy ciebie zabraknie i ziemia rozstąpi się", a artystka pokazała tym utworem, że powrót do dawnej formy jest jak najbardziej możliwy. Miło było zobaczyć, że Edyta cały czas potrafi utrzymać świetny kontakt z publicznością. 
Po jej wykonie w głośnikach zadudniło Moanin' in the Moonlight Howlin' Wolfa, a na scenie zaczęły się przygotowania do wejścia legendy.

Eric Clapton, jak zwykle punktualny, pojawił się scenie równo o 21, a mnie, podobnie jak większości pewnie, gardło ścisnęło się ze wzruszenia. Muzyczny ignorant mógłby się zastanawiać, co ten blisko 70-letni staruszek, ubrany w kurteczkę jeansową, robi na koncercie, ale wraz z pierwszymi dźwiękami Somebody's knocking nikt już nie mógł mieć wątpliwości, że przed nami prezentują się muzycy najwyższych lotów. Warto wspomnieć, że w 2011 roku Eric Clapton uplasował się na drugim miejscu, zaraz za Jimim Hendrixem, na liście 100 najlepszych gitarzystów wszech czasów magazynu Rolling Stone. 

A towarzystwo na scenie miał wyśmienite. Sama muzyczna elita. Po jego prawej stronie cuda z gitarą wyprawiał Andy Fairweather Low, znany m.in ze współpracy z Rogerem Watersem - basistą Pink Floyd. Grając na basie,  trzymał w ryzach zespół Dave Broonze, który gościł u Claptona na albumach takich, jak: From the Cradle, Pilgrim czy Complete Clapton. Na perkusji Henry Spinetti, którego również znamy z poprzednich albumów Claptona, a także ze współpracy z takimi gwiazdami, jak: Alexis Korner, Bob Dylan czy Paul McCartney. Pełen werwy, której wielu młodych mogłoby mu pozazdrościć, staruszek, pokazał swoje ogromne doświadczenie. Na organach Hammonda Paul Carrack, któremu możnaby poświęcić osobny artykuł, a na klawiszach człowiek o przesympatycznym obliczu czyli Chris Stainton, który współpracę z Claptonem zaczął już w latach 80-tych.

Maszyna genialnej muzyki ruszyła dalej i na pewno każdy znawca bluesa był pod wrażeniem, kiedy usłyszał aranżację kompozycji Big Billa Broonzy'ego - Key to the Highway, którą Clapton wykonuje zresztą dość często. Wg mnie, wybór bardzo dobrze przemyślany - Eric podbijał tłumy tą piosenką w latach 70-tych, kiedy grywał ze swoim zespołem Derek and the Dominos. Jest to sztandarowy utwór bluesowy - perełka dla prawdziwych melomanów.
Clapton później znów nie zawodzi. Rozradowany tłum ropoznaje melodię Pretending - utworu pochodzącego z albumu Journeyman z 1989 roku. 
Dalej ku mojej uciesze Hoochie Coochie Man Muddy'ego Watersa - wykon absolutnie rewelacyjny. Jestem ogromną fanką Watersa, ale muszę przyznać, że Clapton, jeśli nie przerósł, to co najmniej dogonił mistrza. I to była najlepsza wersja tej piosenki, jaką miałam okazję usłyszeć.
Blues nie zatrzymuje się ani na moment. Słyszymy Tell the Truth, Driftin Blues czy Nobody know when you're down and out. Mimo, że to Clapton jest frontmanem zespołu, to nie pozwala swoim kolegom stać w cieniu. Każdy z nich ma swoje 5 minut - Andy Fairweather Low wprost powala publikę swoimi solówkami. Jest to dla mnie ogromne odkrycie i jestem szczerze zszokowana, bo myślę, że muzyka można spokojnie wynieść na piedestał gdzieś niedaleko Claptona. Paul Carrack ze swoimi magicznymi palcami i czarującym głosem jak zwykle nie zawodzi. Ale zaraz następuje jeszcze większe zaskoczenie, kiedy Clapton zaczyna grać Tears in Heaven w klimacie... reggae! Tego się chyba nikt nie spodziewał. Zupełnie odmienna aranżacja nadaje temu wzruszającemu kawałkowi pewien pozytywny wydźwięk. Jak wiadomo, Clapton wyraził w tej piosence żal po utracie swojego 4-letniego synka, który wypadł z 40 piętra apartamentu. W swojej autobiografii Clapton pisze, że nie lubi, kiedy podczas wykonywania tego utworu ludzie krzyczą, zamiast spokojnie wysłuchać. Tym bardziej niesamowite jest to, że ją wykonał - przecież kryje się za nią ogromne podłoże osobiste. 
W wersji akustycznej została wykonana także nieśmiertelna Layla, czym ja jestem odrobinę zawiedziona, ponieważ po cichu liczyłam na elektryczną Laylę ze swoim charakterystycznym pazurem.
Później role się odmieniają - na wokalu Paul Carrack ze swoim przebojem "How long". Ten niepozorny starszy pan w kapeluszu, może pochwalić się niebywałym głosem. Całości dopełniają solówki Claptona, który, można odnieść wrażenie, gra niby od niechcenia, ale jak wychodzi - wszyscy wiemy najlepiej.
I znów zmiana - kolejny utwór "Gin House Blues" wykonuje Andy Fairweather Low. Idealne bluesowe wyczucie, niebanalna barwa głosu i, co istotne, niesamowity kontakt z publicznością. Od razu widać, że jest to osoba, którą tłumy kochają. Jego ruchy sceniczne i wyraz twarzy wyrażają jedną wielką pasję.
Wszystkim polecam zapoznanie się z twórczością tego pana.

Fani bluesa na tym koncercie są całkowicie spełnieni. Clapton na koniec sięga po klasyki Roberta Johnsona "Cross Road Blues" i "Little Queen of Spades". Warto wiedzieć, że Eric uważa Johnsona za najważniejszego gitarzystę bluesowego, jaki żył. Trudno się z tym nie zgodzić - Johnson był prekursonem tzw. bluesa Delty.

W Little Queen of Spades Clapton pokazał, że jego umiejętności muzyczne się nie starzeją - wręcz przeciwnie, dojrzewają. Piosenka ta idealna jest nie tylko do popisów gitarowych - swoje umiejętności na klawiszach zaprezentował Chris Stainton. Odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu.

W zupełną euforię wpadłam, kiedy muzycy zaczęli grać Cocaine. Tej piosenki po prostu nie mogło zabraknąć. 20-tysięczny tłum zgodnie ryczał tekst piosenki napisany przez J.J. Cale'a. 
Na bis "High Time We Went"  Joe Cockera i znów Paul Carrack na wokalu. Jak dla mnie nie było to do końca dobre posunięcie, mimo że piosenka sama w sobie jest świetna i równie świetnie wykonuje ją Carrack, jednak na zakończenie spodziewałabym się czegoś więcej. Zabrakło mi zdecydowanie takich smaczków, jak "Wonderful Tonight", "Old Love" czy "I Shot the Sheriff", no i oczywiście wisienki na torcie czyli "Sunshine of Your Love", nad czym boleję do dziś.
Niemniej jednak, uważam ten koncert za największe wydarzenie tego roku - obowiązkowe dla każdego fana rocka i bluesa. Kto nie był, niech lamentuje, bo taki muzyczny pokaz jest wart każdych pieniędzy, zwłaszcza, że Eric Clapton zamierza zakończyć karierę i przejść na zasłużoną emeryturę.
Jeżeli ktoś myślał, że blues już umarł, to Eric Clapton i przyjaciele pokazali, że żyje i ma się bardzo dobrze!


Trzymajcie się, Wojownicy, do boju!

PS W Oświęcimiu miałam okazję poznać Czytelniczkę mojego bloga - Dorotkę, z którą się uwieczniłyśmy na selfie-zdjęciu. Buziaki dla Ciebie wielkie! 

PS 2 Dacie wiarę, że już rok minął od zakończenia leczenia chłoniaczka? A ja czuję się świetnie, pomijając moje incydenty z mdleniem.