Drodzy czytelnicy, jeżeli takowi jeszcze są.
Szeregowa Martyna Primary Mediastinal Lymphoma uprzejmie
donosi, że żyje, co więcej, cieszy się niezłym zdrowiem, jak na osobę chorą.
Chora Martyna jest zdrowa. I nagle „zdrowie” zaczyna być pojęciem względnym,
prawda?
Ostatnimi czasy uskuteczniałam opalanie w wersji hard, tzn
sielankową radioterapię.
Tak, sielanka! Naświetlania zniosłam bardzo dobrze, męczące
było dla mnie jedynie rutynowe dojeżdżanie do Instytu przez ponad 3 tygodnie.
Nie przeszkodziło mi to bynajmniej w wyjeździe do Łodzi, na
koncert pewnego boskiego wirtuoza, jakim jest Eric Clapton. To było WYDARZENIE.
Ze smaczkiem wspominam widok cudownie zręcznych palców Claptona, błądzących po
strunach; dłoni, dzięki którym mogłam doświadczyć swoistego muzycznego
katharsis.
Nie będę relacjonować reszty moich doznań. Co przeżyłam – to
moje.
Ad rem, moi wspaniali.
Jestem człowiekiem naznaczonym – dosłownie. Wiele osób z
pewną dozą ciekawości przygląda się fikuśnym kropkom, zdobiącym przypieczoną na
chrupko klatkę piersiową. Niewielu natomiast wie, co one oznaczają. Mogą jedynie
przypuszczać, że takiemu dziewczęciu zabrakło fantazji u tatuażysty, więc zażyczyła
sobie kropkę „Tu! Tu! O! I jeszcze tutaj!”.
Ale swój pozna swego. Przekonałam się o tym, kupując róże w
kwiaciarni. Pani florystyka zawiązując wstążeczkę na kwiatkach, badawczo
zerkała to na chustkę, zdobiącą moją głowę; to na ‘znaki’ znajdujące się na
mojej klatce, które – chcąc nie chcąc – trochę widać, i które ja notorycznie
zapominam zasłonić.
- Przepraszam, że ja będę taka niedyskretna, ale pani jest
taka młoda, a widzę, że tu na dekolcie ma pani mapkę… - nieśmiało zagaiła miła
pani.
- Do radioterapii – dokończyłam, uśmiechając się.
- Tak, do radioterapii. Bo widzi pani, ja też chorowałam,
mając 26 lat. I też byłam naświetlana. –
tu wskazała swój dekolt, i dopiero dostrzegłam nieco wyblakłe już znajome kropki. – Znajomi mówili, że można to usunąć, ale jakoś darowałam sobie. Śmieję
się czasem, że w pewien sposób jestem…
- Naznaczona – pokiwałam głową, wpadając pani w słowo.
Spotkanie to pokrzepiło mnie w jakiś sposób, bo… razem jest
nas wielu, NAS nie pokonacie.
Mówię tu do nowotworów, jeżeli mogę sobie pozwolić na taką
personifikację.
Na ciele mam wiele blizn pochorobowych, wspomniane wyżej
tatuaże. Pamiątki po mediastinoskopii, biopsji czy wkłuciu centralnym.
Jednak największą blizną, jaką jesteśmy naznaczeni my –
chorzy, to ślad po chorobie, tkwiący gdzieś głęboko w psychice. To jest
prawdziwe brzemię. Brzemię, która powraca w najgorszych koszmarach.
I ja często wracam w snach do miejsca, w którym spędziłam pół
roku. W tych snach nigdy nie mogę wyjść z pokoju, w którym leżałam. Tak było w
istocie.
Naprawdę sporo czasu zajęło mi przekonanie samej siebie, że
jestem już w domu, że nie leżę już w szpitalu.
Ale znakomity czas, choć sporo osób broni się przed tym stwierdzeniem,
leczy rany.
Teraz jestem wolna, dalej szybuję przez życie, zatrzymując
się co jakiś czas na odpoczynek.
I choć w piątek mam kontrolę w umiłowanym przeze mnie
sanatorium na Banacha, to TERAZ szybuję dalej.
Ważna jest bowiem chwila, która
trwa.
Ściskam wszystkich serdecznie.
Wojownicy, nie poddawać się! Głowa do góry! Walczymy
dalej o każdą chwilę!
I pamiętajcie, że
razem jest nas wielu. Nas nie pokonacie!
DO BOJU!!!
P.S.
Jeżeli potrzebujecie pozytywnej energii, zachęcam do pisania
do mnie. Chętnie porozmawiam z każdym, może pomogę w jakikolwiek sposób.