sobota, 28 września 2013

Marta



27 września 2013 roku, Krotoszyn.
Dłubię łyżeczką w pysznym czekoladowym cieście, robię wzory na talerzyku, bawiąc się słodką mazią.
Dookoła mnie ludzie, wszyscy żywo dyskutują. Ja głowę trzymam nisko, milczę. Czuję się kiepsko, ramiona uginają mi się od smutku. Nagle wszystko wokół wiruje, nie ma ludzi ubranych na czarno, nie ma dyskusji.
4 marca 2013 roku, Warszawa, SPCSK na Banacha.
Skończyła mi się cudowna tygodniowa przepustka. Płaczę, bo znów muszę wracać do OIOHu. Oddziału Intensywnej Opieki Hematologicznej. Zawsze płaczę, kiedy mam tam wejść. Mama pociesza, ściska, całuje, brat pociesza, ściska, całuje. Wszyscy pocieszają, jeszcze tylko połowa. Dasz radę, wytrzymasz, jesteś dzielna, tyle wytrzymałaś, to i tego nie wytrzymasz?
Jak mogę wyrazić, że gówno wiecie?
Jakaś miła Pani stoi także, przed mlecznymi drzwiami. Uśmiecha się do mnie, bije od niej taka dobroć.
-Pierwszy raz na oddział?- zagaja pocieszycielsko, promieniując tym swoim magicznym uśmiechem.
-Niestety nie pierwszy i nie ostatni- odpowiadam smutno. – A Cezarego znasz? – pyta miło.
- Nie znam, ale wiem, że tu leży chłopak o takim imieniu – odpowiadam.
- To mój syn – rzecze z taką dumą, że chyba pierwszy raz spotykam się z tak silnym objawem matczynej miłości.
Uśmiecham się pod wpływem takiego gorącego uczucia. Co za przemiła kobieta.
Ale już, już wzywają mnie, rzeczy na wózek, jak zwykle tona różności. Buziaki, ukochania, łzy.
Do zobaczenia, mamusiu, postaram się wytrzymać.
Pani, stojąca obok dodaje: -trzymam kciuki.
Dziękuję, dziękuję, wchodzę, drzwi się zamykają.
Właśnie poznałam panią Lidię, mamę Cezarego.
Dalej standardowa procedura, zdejmujemy ubranka, Martynko, idziemy się zdezynfekować, Martynko, musisz być sterylna, Martynko, potem się zważymy, Martynko.
-Czy jest jakiś pusty pokój?- pytam siostry.
-Nie, Martynko, dzisiaj trafisz do sali nr 7, tam leży Marta.
Wchodzę do pokoju numer siedem objuczona, no, jak juczne zwierzę, objuczona.
Stawiam rzeczy i patrzę. Na łóżku siedzi wesoła, śliczna dziewczyna, na oko w moim wieku, w zawadiackiej czapeczce i okularach i dziarsko rozmawia przez telefon. Śmieje się w głos.
Patrzę jak urzeczona, wyciągam rękę, nieśmiało się przedstawiając.
-Marta- odpowiada, ściskając mocno moją rękę, uśmiechając się od ucha do ucha.
I ja już wiem, że moje życie nabierze innego znaczenia. Właśnie poznałam Martę Patryniak, lat 19,
chorą na ostrą białaczkę szpikową. Osobę, która stanie się później moim wzorem i bohaterem, towarzyszem niedoli i najserdeczniejszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek przyjdzie mi poznać.
Dziewczynę, która nauczy mnie jak żyć i jak się cieszyć, i którą pokocham najsłodszą siostrzaną miłością, jaką widział ten przeklęty oddział.
Tego wieczora po prostu przyglądam jej się z zaciekawieniem. Patrzę z podziwem, jak jednocześnie rozmawia przez skype’a , dwa telefony, jak zupełnie nie przejmuję się tym, że jest zamknięta w tym żółtym pokoju od paru tygodni, jak adaptuje się do nowych warunków, jak tworzy swój kącik.
Pomyślałam wtedy, że chyba przejmę od niej ten nawyk prowadzenia długich telefonicznym rozmów.
Martusia nawet jak podsypiała, to trzymała przy uchu telefon, by słyszeć swój domowy zgiełk.
Potem się przebudzała znów świergotała to do jednego telefonu – do chłopaka, tu do drugiego – do mamy, taty czy siostry.
Byłam pod wrażeniem, co za podzielność uwagi. Nie przeszkadzało mi to w ogóle, że rozmawiała.
To sprawiało, że w tym małym pokoiku, była jakaś atmosfera. To była magia. Jej osoba tworzyła prawdziwą magię bez różdżki i recepturek. Magię życia.

Następnego dnia wyjęto mi wkłucie centralne i próbowano ponownie założyć po drugiej stronie przy sercu. Nie udało się, mimo wielu prób, ponieważ była jakaś przeszkoda. To była zła wiadomość. Okazało się, że był jakiś zator, który oplatał żyłę.  Byłam przerażona wtedy, wpadłam w histerię, zawieziono mnie z powrotem na oddział do siódemki. Strasznie płakałam. Marta przytulała mnie i próbowała wytłumaczyć, że to na pewno się wkrótce wyjaśni, że to na pewno nie zakrzepica, boby już dawno podawali leki przeciwzakrzepowe. Poprosiła siostry, że dały mi coś na uspokojenie, wzięłam wtedy dwa relanium, dwa lorafeny i coś jeszcze. Martusia umyła mnie ze wszystkich środków, którymi mnie wypsikano przed zabiegiem, położyła do łóżka, a ja chwilę później usnęłam.
Usnęłam na tyle głęboko, że nie słyszałam, jak dzwonił telefon kilkakrotnie, to moja mama dzwoniła.
Marta odebrała wtedy telefon uspokoiła mamę, że wszystko jest w porządku.
Później kiedy się obudziłam, i mama znów zadzwoniła, kazała serdecznie podziękować Martusi, że odebrała i że uspokoiła ją. W jej głosie już słyszałam, że i do niej dotarła magia Marty.
 Poranki z Martusią wyglądały podobnie, mierzenie temperatury czyli jej wymyślanie, dalej spanie do śniadania. Zawsze brałyśmy owsiankę. Marta zawsze wsypywała sobie płatki, ja dodawałam dżem lub miód. Potem leki i znów spałyśmy. Potem obchód, spisywałyśmy swoje wyniki. Czasami Marta moje, czasami  ja jej.
Lubiłyśmy z Martą, kiedy odwiedzali nas księża, często żartowałyśmy z nimi. Ksiądz na moją bolącą głowę kładł dłoń i prosił Boga, żeby przestała boleć. Niestety pomagała tylko morfina.
Marta była mi pociechą każdego dnia, w jej głowie nie było czegoś takiego, jak „nie da się”, wg niej wszystko było kwestią czasu. Do historii już przeszło powiedzenie, które powtarzałyśmy codziennie jak mantrę: „Uda się, musi się udać”. Wierzyłyśmy w to bardzo głęboko, planowałyśmy, co będziemy robić, jak wyjdziemy. Marta powiedziała, że ruszymy na żagle. Z tobą wszędzie, dziewczyno, choćby i na koniec świata. Wyszukiwała w Internecie żaglówki do kupienia. Prawdziwa wędrowniczka, wagabunda. Oczy jej się świeciły, gdy myślała o podróżach.
Zdobyła moje serce błyskawicznie. Ludzie gdyby ujrzeli taką radość na oddziale intensywnej opieki hematologicznej wśród łysych główek, to by przecierali oczy.
Często słuchałyśmy radia – Trójki. Czasami leciała taka zabawna piosenka zespołu Saragossa Band – Agadou. Płakałyśmy przy niej ze śmiechu, operując naszymi oparciami w łóżkach w górę i w dół.
Nie miałyśmy siły, żeby tańczyć, więc stworzyłyśmy taki mechaniczny taniec i gadałyśmy sobie, że jest prawie jak na weselu. Boże, ludzie, przytoczę Wam trochę tego tekstu:
Agadou Dou Dou Dou -
Push the Pineapple
shake the tree.
Agadou Dou Dou Dou -
Push the Pineapple
grind coffee.
To the left - to the right
Jump up and down and to the knees.
Nie było możliwości, żeby się przy tym nie śmiać.
Kiedy wyszłam na przepustkę (Martusia musiała zostać ze względu na to, że wciąż nie wyszła z dołka morfologicznego), wybiegłam dziko z oddziału, podskakując i natychmiast rzuciłam się na mamę Marci- Panią Edytę. Paplałam jak najęta, że Marta to bohater, że to zaszczyt, że cudowna, że wspaniała. Czy Pani Edyta była zaskoczona? Myślę, że zdawała sobie sprawę, jaką siłę innym dawała jej kochana córka.
Ta przepustka była najlepsza, cały czas byłam pod wpływem Martusiowej magii. Biegałam po domu jak szalona, śpiewałam, grałam. Potem nakupowałam Martusi prezentów. Gdybym mogła, dałabym jej gwiazdę z nieba razem z księżycem.
Po raz pierwszy do szpitala wracałam chętnie, szczęśliwa, że wrócę do swojej przyjaciółki.
Od razu z wejścia (po dezynfekcji rzecz jasna) zbombardowałam ją uściskami, prezentami, pizzą.
A ona się tylko śmiała tym swoim cudownym śmiechem i mówiła „No nie, Martyna, wiesz, że przesadziłaś?”
Martusiu, gdybym mogła, dałabym Ci wszystko. Tego jej wtedy nie powiedziałam. Powiedziałam jej to parę miesięcy później.
I znów leżałyśmy razem, cierpiałyśmy męki chemii. Martusia dalej nie wychodziła z dołka, cały czas musiała mieć coś toczone. A kiedy w końcu wyniki jej odbiły – były to diabelskie białe.
Na szczęście wtedy udało się je zbić chemią, chociaż ja już się bardzo bałam.
Marta nie. W jej świecie nie było miejsca na strach. Miała logiczny umysł, doskonale wiedziała, że strach w niczym nie pomoże. Wytrwale czekała dnia przeszczepu szpiku. Czekałyśmy. Szpik miał przybyć od kobiety z Kanady. To było wielkie szczęście, jak wygrana na loterii.
Z Martą lubiłyśmy rysować – wprawdzie rzadko dopadała nas wena, ale kiedy już dopadła, w grę wchodziło wszystko: sepia, węgiel, flamastry, pastele, kredki, ołówki.
Spróbujcie sobie wyobrazić z jakim utęsknieniem czekałyśmy potem na zmianę pościeli, która była tym wszystkim umazana.
Marta była bardzo inteligentną osobą. Często doradzała pielęgniarkom, co i jak mają wykonywać, miała ścisły, praktyczny umysł, który jej podpowiadał bezbłędnie jak się zachowywać w danych sytuacjach. Na temat swojej choroby, metod leczenia wiedziała praktycznie wszystko. W ogóle wiedzę hematologiczną miała ogromną.
Pamiętam, jak nie miałam wkłucia centralnego, bo bakteria się w nim znalazła i potem średnio, co drugi dzień, miałam zakładany nowy wenflon. Żyły wyniszczone chemią, pękały jedna po drugiej.
W końcu siostrzyczki zrezygnowane stwierdziły, że wezwą anestezjologów, żeby założyli mi wenflon na szyi. Gotowa już byłam ewakuować się oknem, ale na szczęście wśród nas była jedna genialna osoba.
-A może tak jakby Martyna wzięła gorący prysznic, to naczynia by się uwidoczniły i poszerzyły, a wtedy siostry założyłyby wenflon? – wybawicielka moja zapytała.
-A faktycznie można tak zrobić, szkoda, że wcześniej o tym nie pomyślałyśmy – odrzekły siostry.
No ja też żałuję do dziś.
Wtedy jak strzała pobiegłam pod prysznic i biczowałam się gorącą wodą przez 20 minut, po czym szybko wybiegłam z łazienki wpadłam pod kołdrę, przykryłam się kocem po same uszy i czekałam, aż założą ten cholerny wenflon. I udało się namierzyć jakąś mikroskopijną żyłkę, która, o dziwo, nie pękła.
Marta po prostu umiała czynić pożytek ze swojego umysłu. Przez długi czas dostawała Zywoksyd, obrzydliwy antybiotyk, który kiedy tylko docierał do jej krwioobiegu, natychmiast wywoływał u niej wymioty. Męczyło ją to okropnie, ja mogłam jedynie latać z miską. Ale ona wymyśliła, że będzie go rozcieńczać  innym środkiem w kroplówce (a dostawała tego mnóstwo). Skutkowało.
Pamiętam, że w późniejszym czasie i ja dostałam Zywoksyd i efekt był identyczny.
Nie pamiętam jak się nazywał jeden antybiotyk, ale siostry przynosiły go jakby w folii aluminiowej, bo był czuły na światło. Marta wówczas śmiała się, że to Nitrogliceryna. Siostry się dziwiły bardzo, ale ona tylko powtarzała ze śmiechem „ooo nitro przyszło”.
Najgorszy był czas przed przeszczepem Marty i po. Ta chemia ją zniszczyła okropnie, trzeba było włączyć żywienie pozajelitowe. Tak się o nią bałam. Czasami woda zbierała jej się w płucach i trzeba było ją odwadniać, więc biegała biedna wciąż do łazienki po furosemidzie, przez co w nocy praktycznie nie spała, bo co chwila musiała lecieć do łazienki.
Ja wtedy też nie spałam, zazwyczaj nie mogłam usnąć, słuchałam muzyki, albo rozmyślałam. I za każdym razem, jak mijała moje łóżko do łazienki, mówiłam „Cześć Martusia”, biedulka pomrukiwała tylko nieprzytomna i wykończona.
Potem było już tylko lepiej. Ale z kolei mnie zdarzyła się przykra sprawa – lekarze nie chcieli mnie wypuścić na przepustkę, bo nie byłoby łóżka, na które mogłabym wrócić, a nie można było zaryzykować, że wniosę jakąś bakterię do pozbawionej odporności Marty.
Marta przepraszała mnie, sądziła, że to przez nią nie mogę wyjść.
Tłumaczyłam jej –Martuś, tu nie chodzi o Ciebie, tu chodzi o to jak mnie potraktowali. Nie zapytali, tylko po prostu zadecydowali: jednak stwierdziliśmy, że pani nie wychodzi na przepustkę. To mnie boli, jak mnie potraktowano.
Wtedy moja psychika niestety padła i ani psycholog, ani Martusia nie mogli mi pomóc.
Zawsze jednak humor poprawiał mi się, kiedy przychodził dr Odlotowy. Z Martusią uwielbiałyśmy doktora. Często we trójkę ryczeliśmy ze śmiechu, zaśmiewając się z personelu albo z siebie nawzajem.
Ludzie mogliby pomyśleć, że to prawdziwe szaleństwo, ale mimo, że pobyt w szpitalu był koszmarem, to był także najlepszą rzeczą, jaka mi się przytrafiła, bo poznałam Martę, a razem z nią prawdziwy smak życia.
Marta kochała pralinki Lindt Lindor. Zawsze obsypywałam ją nimi. Czasami skarżyła się np. Księdzu, że ”proszę księdza Martyna rzuca we mnie Lindorem”.  Śmieszne to było, bo kusiło mnie, żeby rzucać także w księdza. I tak wszyscy obrywali tymi pysznościami, a moje łóżko notorycznie było umazane czekoladą.
Przyszedł czas, przyszedł maj, kiedy mogłam opuścić szpital, a Martusia została, czekając, aż jej wyniki po przeszczepie, odbiją do góry. Kiedy wychodziłam, płakałam. Martusia się śmiała i pytała się:
-czemu płaczesz, przecież jeszcze się zobaczymy, nie płacz.
Życie zweryfikowało wszystko. Drugi raz zobaczyłam Martę 24 września, kiedy dowiedziałam się, że jej stan jest bardzo ciężki. Przejechałam 400 km, a ona poczekała na mnie. Jak wielkie zniszczenie w jej ciele sprawił nawrót choroby i kolejne ciężkie chemie. Płakałam, całując te kochane rączki i główkę.
A Martusia znów pytała: „czemu płaczesz, Martynko? Przecież wszystko jest dobrze.”
Powtarzałam tylko, że bardzo ją kocham, i że zawsze będę przy niej. Zawsze. Trudno mi było od niej odejść i wrócić do domu. Marta odeszła 25 września o 1 w nocy, spokojnie usypiając, wśród najbliższych jej osób. Jej cierpienie się skończyło.

27 września 2013 rok, Krotoszyn
Martusiu, siedzę otoczona Twoimi bliskimi, jest już po Twoim pogrzebie. I powtarzam Twojej rodzinie, Twoje własne słowa: „Martyna, ja będę walczyć do samego końca, wolę umrzeć, walcząc, Martyna, a nuż wygram 3 dni życia więcej”…


Dzisiaj mamy 28 września 2013 roku, a to skrócona opowieść o osobie, która była i zawsze pozostanie moją inspiracją, prawdziwą bohaterką i najserdeczniejszą przyjaciółką. Wszystko, co staram się robić dobrze, Warszawska Drużyna Szpiku, to wszystko, dedykuję Tobie. Skończę to tak, jak się zaczęło. Uda się, musi się udać.



P.S. Panie Przemku, Pani Edyto, Kasiu, Wojtku: dziękuję. Kocham Was.




Tę drogę przez wiatr szeptaną, przez wiatr załkaną wywołać musisz.
Tragiczną drogę gestów,
tragiczną drogę pieśni, co spada jak kamień.
Świat zapadł nagle i zgłębiał,
jakby ktoś gwiazdę z nieba wyrwał i zdusił....


Zawsze będziesz żyć w moim sercu.

piątek, 13 września 2013

Seduszko puka w rytmie... fokstrota!

A może to już Quickstep? W każdym razie serce moje bije jak szalone nawet, kiedy spokojnie leżę i odpoczywam.
Musiałam sprawdzić sercowe rozterki, trudno bowiem żyć z bólem serca.
A serce boli, mimo że wywija (quick-and-quick) jak naspeedowany tancerz w wieku poprodukcyjnym.
Jeśli chodzi o sprawy sercowe nie wybieram alkoholu, lecz kardiologa. Dziś. Wyjątkowo.
Czegom się dowiedziała u miłosnego medyka?
Ano puls mam cwałujący 120 uderzeń na minutę, leżąc grzecznie na kozetce i starając się myślami okiełznać ten szaleńczy bieg. Moi drodzy czytelnicy, wiecie na pewno, że serce biega jak chce.
I ja jestem tego zdania. Pan kardiolog nie. Pan kardiolog zapisał mi metocard, coby moje serce uciszyć.
Problemik jest taki, że metocard obniża ciśnienie. A ja ciśnienie mam 90 na 30. Masz babo placek.
Nie ma zabawy, bez ryzyka, jak to mówią, nie?
Toteż serce robi miarowe pam-pam w rytmie walca angielskiego, a ciśnienie wskazuje na to, że nie żyję.
I tyle w temacie tańca.

Attention! Attention! albo atenzjone atenzjone, jak to mówią u nasz na wsi.
23 września 2013 roku w poniedziałek szeregowa Primary Mediastinal Lymphoma zostanie poddana badaniu PET kryptonim BYĆ ALBO NIE BYĆ, które pokaże czy w moim organizmie nadal są aktywne komórki nowotworowe. Jeżeli okaże się, że jestem zdrowa, to będziem świętować, jak się okaże, że nie bardzo, to też będziem świetować czas, który pozostał. A potem wyjmiemy parę alternatyw z rękawa
i chłoniaka BACH! obuchem w łeb. Rozumiecie sami, że biedak szans nie ma. Tego się trzymamy.
Póki co, proszę o niesranie w gacie, pisząc brzydko, przyjdzie jeszcze na to czas.
Na tym skończymy nudne informowanie.

Ad rem,
resztę postu chciałabym poświęcić oczywiście Warszawskiej Drużynie Szpiku.
Czy każdy z Was kiedyś biegał? Pytanie wydaję się oczywiste.
Przeznaczenie jednak sprawiło, że poznałam osobę, która nigdy nie biegała.
Nigdy nie bawiła się z dziećmi w berka, nigdy nie biegła na odjeżdżający autobus, nigdy nie skakała na skakance. Chciałabym Wam przedstawić kogoś niezwykłego. Kogoś, kto swoją niepełnosprawność potraktował jako lekką niedogodność. Mam zaszczyt przedstawić Paulinkę Mikitę- młodą dziewczynę z Legionowa, która przez krótsze ścięgna, ma trochę problemów z chodzeniem. Mikicię, jak ją nazywam, poznałam, kiedy udało założyć się Warszawską Drużynę Szpiku. Okazało się, że Paula od dawna szukała kogoś, kto zająłby się "szpikowaniem" na terenie Warszawy i okolic. Nic nie dzieję się przypadkiem.
Paulinka działa dla Warszawskiej Drużyny Szpiku i zawsze służy pomocą. Jest także uzdolnioną wizażystką.
Możecie ją poznać na Facebook'u i przekonać się jak ciepłą osobą jest.

Kolejną absolutnie cudowną wiadomością, a nawet nie jedną jest to, że:
naszą stronę na Facebook'u polubił pan Tomek Lipiński wraz z zespołem Tilt
oraz zespół After Blues.
Jak zapewne się domyślacie, jestem wielką fanką tych zespołów. Młodsze pokolenie raczej nie kojarzy takiej muzyki, nad czym głęboko ubolewam, ale ja jestem całkowitą fanką bluesa i rocka, zwłaszcza polskiego z lat 70, 80 i 90.
Z wrażenia dostałam hyzia.


Chciałabym podziękować wszystkim osobom, które zaangażowały się w tę inicjatywę, przede wszystkim Marcie Jagiełło, Paulinie Mikicie, moim wielu przyjaciołom, Drużynie Szpiku, a przede wszystkim dobremu duchowi, który wypuścił w obieg więcej dobroci niż 1000 ludzi razem wziętych, naszej kochanej Karince!

Bez Was wszystkich nie udałoby się, dziękuję!

Zapraszam na naszą stronę Warszawska Drużyna Szpiku ! CLICK! CLICK!


Ściskam kończyny,
DO BOJU!!!








wtorek, 10 września 2013

Czas podsumowań, czas działań, reaktywacja

"Tyle miałam, tyle miałam, tyle mi zostało!" śpiewa Kora, a ja myślę co straciłam, co zyskałam - nie co mi zostało. 
Straciłam ponad sześć miesięcy życia, parę kg, tonę "przyjaciół", kilka włosów, jednego guza.
Zyskałam ponad sześć miesięcy życia, parę kg, trzy tony przyjaciół, setki aniołów, miliony włosów, cztery kropki. No i dużo czekolad.
Jestem na plusie.
"Czy to jest dużo, czy to jest dużo, czy to jest mało?"

Dzień dobry, wróciłam, nie wiem czy jestem zdrowa, ale żyję.
Intensywne odpoczywanie bywa nużące, toteż postanowiłam założyć Warszawską Drużynę Szpiku.
klik! Warszawska Drużyna Szpiku na Facebook'u
Taki szpikowy oddział w Warszawie, żeby trochę puścić tu szpiku w obieg.
Wraz ze współzałożycielką i moim osobistym napędem, Martą Jagiełło, serdecznie zapraszam!
Czemu zapraszam i czemu mi na tym zależy?
Ano zapraszam, bo potrzebuję Waszego szpiku, Waszej krwi dla wielu Wojowników.
Zależy mi na tym, ponieważ przekonałam się na własnej skórze, jaką mają moc preparaty z krwi.
Około 10-14 dni po chemioterapii, którą np ja przyjmowałam przez 5 dni, nagle na łeb, na szyję, spadają wszystkie wartości morfologiczne. Hemoglobina w dół, płytki w dół, białe (leukocyty) w dół. Jednego dnia masz siłę, a następnego widzisz wszystkie możliwe konstelacje; po zrobieniu jednego kroku, widzisz ciemność ("ciemność, widzę ciemność, ciemność widzę!"), a gdy tfu! tfu! uderzysz się albo, o zgrozo, upadniesz, możesz kipnąć na dziesięć krwotoków wewnętrznych na raz. O ile wzrost odpornościowych komóreczek można wywołać zastrzykami z czynnikiem wzrostu, które ja zresztą bardzo lubiłam, to hemoglobiny nie zastąpisz. Niczym. Nie ma na świecie substytutu ludzkiej krwi. I dlatego to jest taka tragedia. I dlatego potrzebuję Was, duszyczki moje złote!
Są gorsze dramaty. Bliźniaczy szpik. Przeszczep szpiku czyli komórek macierzystych jest obecnie najlepszą metodą zwalczania chorób krwi, często jedyną.

Prowadzisz zwyczajne życie, czujesz się świetnie, może trochę zmęczony pracą czy szkołą.
Ostatnio chorowałeś częściej niż zwykle. Lekarz rodzinny od niechcenia rzuca, że może zrobiłbyś sobie badanie krwi. Robisz, a niech tam, zrobi się i będzie z głowy.
Oglądasz wyniki, poziom leukocytów wysoki. Nie wiesz, co to znaczy, ale może to i dobrze, że masz czegoś tak dużo, lepiej dużo, niż za mało, prawda?
Idziesz do lekarza. Nie martwisz się, nie masz przecież czym, to rutyna.
Medyk bieleje. Ty patrzysz, uśmiechając się, no bo co? Panie doktorze?
Nagle słyszysz szum, świat wiruje dookoła z ogromną prędkością. Czujesz, że spadasz. Czy to sen?
Gdzieś za górami, za lasami słyszysz przepraszający głos. Musisz natychmiast jechać do szpitala, bo mimo że nie czujesz tego jeszcze tak dosadnie, to Twoje życie w tym momencie jest wyliczone na kilka dni, czasem miesięcy, może lat. A to jest jawa. Witam Cię, masz białaczkę.
Zapraszam Cię do świata, w którym ludzki szpik jest na wagę złota...

Wielu z Was to nie przekona.
"Chciałbym, ale się boję, bo to straszny ból. Wiem, bo słyszałem..."
Gdzie słyszałeś?
Miałam trepanobiopsję szpiku czyli pobranie go z talerza kości biodrowej. Znieczulenie miejscowe cyk, gmeranie strzykaweczką, potrząsanie, kręcenie. Czy boli? Trochę boli, ale to chwila. Bardziej boli przekłucie małżowiny usznej.
Co więcej, każdy sam może wybrać, w jaki sposób szpik zostanie pobrany.
a) Strzykawką, przy znieczuleniu ogólnym (tak, dawcy dostają znieczulenie ogólne), co trwa mniej niż godzinę.
b) Przy pomocy separatora poprzez zabieg zwany leukoferezą, co w efekcie wygląda tak:
Pani pielęgniarka zakłada Ci dwa wenflony, na jednej i drugiej ręce, w zagięciu łokciowym. Proponuje Ci kawkę, herbatkę, a może ciacho. Siadasz lub kładziesz się wygodniutko na leżaczku, wyjmujesz ukochaną lekturę lub słodko drzemiesz, podczas gdy siostra podłącza Cię do machiny, przypominającej pralkę. Z jednej łapki krew ucieka do "pralki", tam krwinki białe (życie) są separowane od krwi ogólnej, a ta wraca Ci chybcikiem do drugiej ręki. I tak siedzisz, marzysz o niebieskich migdałach przez około 3 godziny, a Twój bliźniak genetyczny z bliskimi właśnie płacze ze szczęścia, bo ma szansę przeżyć dłużej niż rok. Koniec, dziękuję, możesz iść. Właśnie uratowałeś czyjeś życie.


Pomóżcie mi puścić szpik w obieg! Rejestrujcie się jako potencjalni dawcy szpiku.
klik! Strona Dawców Komórek Macierzystych
Dołączcie do Drużyny Szpiku! klik! Drużyna Szpiku na Facebook'u
Dołączcie do Warszawskiej Drużyny Szpiku! klik! Warszawska Drużyna Szpiku na Facebook'u
Piszcie do mnie, pytajcie, poznajcie mnie. Jestem żywym przykładem na to, że można pokonać nowotwór.
klik! Martyna
Chcę działać, ponieważ balansuję na krawędzi świata chorych i zdrowych, i widziałam, poczułam, ostatecznie WIEM, jak to jest.


Co planujemy w ramach Warszawskiej Drużyny Szpiku?
Obecnie szukam chętnych osób, mężczyzn i kobiet, a także dzieci, za zgodą rodziców, do wzięcia udziału w sesji fotograficznej z profesjonalnym fotografem (Pani fotograf, ukłony) i wizażystką.
Konkretnie chodzi mi o osoby pozbawione włosów wskutek chemioterapii, które nie boją się zadrzeć głowę do góry i pokazać, jak się walczy. Czemu tak? Bo łyse jest piękne i ślicznie odbija słońce :)
A naprawdę dlatego, że ludzie nie dostrzegają chorych osób, a ja chcę te oczy otworzyć.



Kilka zdjęć w moich własnych prywatnych włosach i w mojej własnej prywatnej peruce. W Namiestowie, nad Jeziorem Orawskim, na szczycie Skrzycznego, w Pszczynie, w Tychach, w Dąbrowie Górniczej. Piękne miejsca. Chwilo, jesteś taką piękną...
I cudne aniołki od Aniołów. Dziękuję wszystkim, doceniam.


Cóż mogę dodać?
Ano sztampa. DO BOJU!!!