27 września 2013 roku,
Krotoszyn.
Dłubię łyżeczką w
pysznym czekoladowym cieście, robię wzory na talerzyku, bawiąc się słodką
mazią.
Dookoła mnie ludzie,
wszyscy żywo dyskutują. Ja głowę trzymam nisko, milczę. Czuję się kiepsko,
ramiona uginają mi się od smutku. Nagle wszystko wokół wiruje, nie ma ludzi ubranych
na czarno, nie ma dyskusji.
4 marca 2013 roku,
Warszawa, SPCSK na Banacha.
Skończyła mi się
cudowna tygodniowa przepustka. Płaczę, bo znów muszę wracać do OIOHu. Oddziału
Intensywnej Opieki Hematologicznej. Zawsze płaczę, kiedy mam tam wejść. Mama pociesza, ściska, całuje, brat
pociesza, ściska, całuje. Wszyscy pocieszają, jeszcze tylko połowa. Dasz radę,
wytrzymasz, jesteś dzielna, tyle wytrzymałaś, to i tego nie wytrzymasz?
Jak mogę wyrazić, że gówno
wiecie?
Jakaś miła Pani stoi
także, przed mlecznymi drzwiami. Uśmiecha się do mnie, bije od niej taka
dobroć.
-Pierwszy raz na
oddział?- zagaja pocieszycielsko, promieniując tym swoim magicznym uśmiechem.
-Niestety nie pierwszy
i nie ostatni- odpowiadam smutno. – A Cezarego znasz? – pyta miło.
- Nie znam, ale wiem,
że tu leży chłopak o takim imieniu – odpowiadam.
- To mój syn – rzecze
z taką dumą, że chyba pierwszy raz spotykam się z tak silnym objawem matczynej
miłości.
Uśmiecham się pod
wpływem takiego gorącego uczucia. Co za przemiła kobieta.
Ale już, już wzywają
mnie, rzeczy na wózek, jak zwykle tona różności. Buziaki, ukochania, łzy.
Do zobaczenia,
mamusiu, postaram się wytrzymać.
Pani, stojąca obok
dodaje: -trzymam kciuki.
Dziękuję, dziękuję, wchodzę,
drzwi się zamykają.
Właśnie poznałam panią
Lidię, mamę Cezarego.
Dalej standardowa
procedura, zdejmujemy ubranka, Martynko, idziemy się zdezynfekować, Martynko,
musisz być sterylna, Martynko, potem się zważymy, Martynko.
-Czy jest jakiś pusty
pokój?- pytam siostry.
-Nie, Martynko,
dzisiaj trafisz do sali nr 7, tam leży Marta.
Wchodzę do pokoju
numer siedem objuczona, no, jak juczne zwierzę, objuczona.
Stawiam rzeczy i
patrzę. Na łóżku siedzi wesoła, śliczna dziewczyna, na oko w moim wieku, w
zawadiackiej czapeczce i okularach i dziarsko rozmawia przez telefon. Śmieje
się w głos.
Patrzę jak urzeczona,
wyciągam rękę, nieśmiało się przedstawiając.
-Marta- odpowiada,
ściskając mocno moją rękę, uśmiechając się od ucha do ucha.
I ja już wiem, że moje
życie nabierze innego znaczenia. Właśnie poznałam Martę Patryniak, lat 19,
chorą na ostrą
białaczkę szpikową. Osobę, która stanie się później moim wzorem i bohaterem,
towarzyszem niedoli i najserdeczniejszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek
przyjdzie mi poznać.
Dziewczynę, która
nauczy mnie jak żyć i jak się cieszyć, i którą pokocham najsłodszą siostrzaną
miłością, jaką widział ten przeklęty oddział.
Tego wieczora po
prostu przyglądam jej się z zaciekawieniem. Patrzę z podziwem, jak jednocześnie
rozmawia przez skype’a , dwa telefony, jak zupełnie nie przejmuję się tym, że
jest zamknięta w tym żółtym pokoju od paru tygodni, jak adaptuje się do nowych
warunków, jak tworzy swój kącik.
Pomyślałam wtedy, że
chyba przejmę od niej ten nawyk prowadzenia długich telefonicznym rozmów.
Martusia nawet jak
podsypiała, to trzymała przy uchu telefon, by słyszeć swój domowy zgiełk.
Potem się przebudzała
znów świergotała to do jednego telefonu – do chłopaka, tu do drugiego – do
mamy, taty czy siostry.
Byłam pod wrażeniem,
co za podzielność uwagi. Nie przeszkadzało mi to w ogóle, że rozmawiała.
To sprawiało, że w tym
małym pokoiku, była jakaś atmosfera. To była magia. Jej osoba tworzyła
prawdziwą magię bez różdżki i recepturek. Magię życia.
Następnego dnia wyjęto
mi wkłucie centralne i próbowano ponownie założyć po drugiej stronie przy
sercu. Nie udało się, mimo wielu prób, ponieważ była jakaś przeszkoda. To była
zła wiadomość. Okazało się, że był jakiś zator, który oplatał żyłę. Byłam przerażona wtedy, wpadłam w histerię,
zawieziono mnie z powrotem na oddział do siódemki. Strasznie płakałam. Marta
przytulała mnie i próbowała wytłumaczyć, że to na pewno się wkrótce wyjaśni, że
to na pewno nie zakrzepica, boby już dawno podawali leki przeciwzakrzepowe.
Poprosiła siostry, że dały mi coś na uspokojenie, wzięłam wtedy dwa relanium,
dwa lorafeny i coś jeszcze. Martusia umyła mnie ze wszystkich środków, którymi
mnie wypsikano przed zabiegiem, położyła do łóżka, a ja chwilę później usnęłam.
Usnęłam na tyle
głęboko, że nie słyszałam, jak dzwonił telefon kilkakrotnie, to moja mama
dzwoniła.
Marta odebrała wtedy
telefon uspokoiła mamę, że wszystko jest w porządku.
Później kiedy się
obudziłam, i mama znów zadzwoniła, kazała serdecznie podziękować Martusi, że
odebrała i że uspokoiła ją. W jej głosie już słyszałam, że i do niej dotarła
magia Marty.
Poranki z Martusią wyglądały podobnie,
mierzenie temperatury czyli jej wymyślanie, dalej spanie do śniadania. Zawsze
brałyśmy owsiankę. Marta zawsze wsypywała sobie płatki, ja dodawałam dżem lub miód.
Potem leki i znów spałyśmy. Potem obchód, spisywałyśmy swoje wyniki. Czasami
Marta moje, czasami ja jej.
Lubiłyśmy z Martą,
kiedy odwiedzali nas księża, często żartowałyśmy z nimi. Ksiądz na moją bolącą
głowę kładł dłoń i prosił Boga, żeby przestała boleć. Niestety pomagała tylko
morfina.
Marta była mi pociechą
każdego dnia, w jej głowie nie było czegoś takiego, jak „nie da się”, wg niej
wszystko było kwestią czasu. Do historii już przeszło powiedzenie, które
powtarzałyśmy codziennie jak mantrę: „Uda się, musi się udać”. Wierzyłyśmy w to
bardzo głęboko, planowałyśmy, co będziemy robić, jak wyjdziemy. Marta
powiedziała, że ruszymy na żagle. Z tobą wszędzie, dziewczyno, choćby i na
koniec świata. Wyszukiwała w Internecie żaglówki do kupienia. Prawdziwa wędrowniczka,
wagabunda. Oczy jej się świeciły, gdy myślała o podróżach.
Zdobyła moje serce
błyskawicznie. Ludzie gdyby ujrzeli taką radość na oddziale intensywnej opieki
hematologicznej wśród łysych główek, to by przecierali oczy.
Często słuchałyśmy
radia – Trójki. Czasami leciała taka zabawna piosenka zespołu Saragossa Band –
Agadou. Płakałyśmy przy niej ze śmiechu, operując naszymi oparciami w łóżkach w
górę i w dół.
Nie miałyśmy siły,
żeby tańczyć, więc stworzyłyśmy taki mechaniczny taniec i gadałyśmy sobie, że
jest prawie jak na weselu. Boże, ludzie, przytoczę Wam trochę tego tekstu:
Agadou Dou Dou Dou -
Push the Pineapple
shake the tree.
Agadou Dou Dou Dou -
Push the Pineapple
grind coffee.
To the left - to the right
Jump up and down and to the knees.
Push the Pineapple
shake the tree.
Agadou Dou Dou Dou -
Push the Pineapple
grind coffee.
To the left - to the right
Jump up and down and to the knees.
Nie było możliwości,
żeby się przy tym nie śmiać.
Kiedy wyszłam na
przepustkę (Martusia musiała zostać ze względu na to, że wciąż nie wyszła z
dołka morfologicznego), wybiegłam dziko z oddziału, podskakując i natychmiast
rzuciłam się na mamę Marci- Panią Edytę. Paplałam jak najęta, że Marta to
bohater, że to zaszczyt, że cudowna, że wspaniała. Czy Pani Edyta była
zaskoczona? Myślę, że zdawała sobie sprawę, jaką siłę innym dawała jej kochana
córka.
Ta przepustka była
najlepsza, cały czas byłam pod wpływem Martusiowej magii. Biegałam po domu jak
szalona, śpiewałam, grałam. Potem nakupowałam Martusi prezentów. Gdybym mogła,
dałabym jej gwiazdę z nieba razem z księżycem.
Po raz pierwszy do
szpitala wracałam chętnie, szczęśliwa, że wrócę do swojej przyjaciółki.
Od razu z wejścia (po
dezynfekcji rzecz jasna) zbombardowałam ją uściskami, prezentami, pizzą.
A ona się tylko śmiała
tym swoim cudownym śmiechem i mówiła „No nie, Martyna, wiesz, że przesadziłaś?”
Martusiu, gdybym
mogła, dałabym Ci wszystko. Tego jej wtedy nie powiedziałam. Powiedziałam jej
to parę miesięcy później.
I znów leżałyśmy
razem, cierpiałyśmy męki chemii. Martusia dalej nie wychodziła z dołka,
cały czas musiała mieć coś toczone. A kiedy w końcu wyniki jej odbiły – były to
diabelskie białe.
Na szczęście wtedy
udało się je zbić chemią, chociaż ja już się bardzo bałam.
Marta nie. W jej
świecie nie było miejsca na strach. Miała logiczny umysł, doskonale wiedziała,
że strach w niczym nie pomoże. Wytrwale
czekała dnia przeszczepu szpiku. Czekałyśmy. Szpik miał przybyć od kobiety z Kanady.
To było wielkie szczęście, jak wygrana na loterii.
Z Martą lubiłyśmy
rysować – wprawdzie rzadko dopadała nas wena, ale kiedy już dopadła, w grę
wchodziło wszystko: sepia, węgiel, flamastry, pastele, kredki, ołówki.
Spróbujcie sobie
wyobrazić z jakim utęsknieniem czekałyśmy potem na zmianę pościeli, która była
tym wszystkim umazana.
Marta była bardzo
inteligentną osobą. Często doradzała pielęgniarkom, co i jak mają wykonywać,
miała ścisły, praktyczny umysł, który jej podpowiadał bezbłędnie jak się zachowywać
w danych sytuacjach. Na temat swojej choroby, metod leczenia wiedziała
praktycznie wszystko. W ogóle wiedzę hematologiczną miała ogromną.
Pamiętam, jak nie
miałam wkłucia centralnego, bo bakteria się w nim znalazła i potem średnio, co
drugi dzień, miałam zakładany nowy wenflon. Żyły wyniszczone chemią, pękały jedna po drugiej.
W końcu siostrzyczki
zrezygnowane stwierdziły, że wezwą anestezjologów, żeby założyli mi wenflon na
szyi. Gotowa już byłam ewakuować się oknem, ale na szczęście wśród nas była
jedna genialna osoba.
-A może tak jakby
Martyna wzięła gorący prysznic, to naczynia by się uwidoczniły i poszerzyły, a
wtedy siostry założyłyby wenflon? – wybawicielka moja zapytała.
-A faktycznie można
tak zrobić, szkoda, że wcześniej o tym nie pomyślałyśmy – odrzekły siostry.
No ja też żałuję do
dziś.
Wtedy jak strzała
pobiegłam pod prysznic i biczowałam się gorącą wodą przez 20 minut, po czym
szybko wybiegłam z łazienki wpadłam pod kołdrę, przykryłam się kocem po same
uszy i czekałam, aż założą ten cholerny wenflon. I udało się namierzyć jakąś
mikroskopijną żyłkę, która, o dziwo, nie pękła.
Marta po prostu umiała
czynić pożytek ze swojego umysłu. Przez
długi czas dostawała Zywoksyd, obrzydliwy antybiotyk, który kiedy tylko
docierał do jej krwioobiegu, natychmiast wywoływał u niej wymioty. Męczyło ją
to okropnie, ja mogłam jedynie latać z miską. Ale ona wymyśliła, że będzie go
rozcieńczać innym środkiem w kroplówce
(a dostawała tego mnóstwo). Skutkowało.
Pamiętam, że w
późniejszym czasie i ja dostałam Zywoksyd i efekt był identyczny.
Nie pamiętam jak się
nazywał jeden antybiotyk, ale siostry przynosiły go jakby w folii aluminiowej,
bo był czuły na światło. Marta wówczas śmiała się, że to Nitrogliceryna.
Siostry się dziwiły bardzo, ale ona tylko powtarzała ze śmiechem „ooo nitro
przyszło”.
Najgorszy był czas
przed przeszczepem Marty i po. Ta chemia ją zniszczyła okropnie, trzeba było
włączyć żywienie pozajelitowe. Tak się o nią bałam. Czasami woda zbierała jej
się w płucach i trzeba było ją odwadniać, więc biegała biedna wciąż do łazienki
po furosemidzie, przez co w nocy praktycznie nie spała, bo co chwila musiała
lecieć do łazienki.
Ja wtedy też nie
spałam, zazwyczaj nie mogłam usnąć, słuchałam muzyki, albo rozmyślałam. I za
każdym razem, jak mijała moje łóżko do łazienki, mówiłam „Cześć Martusia”, biedulka pomrukiwała tylko
nieprzytomna i wykończona.
Potem było już tylko
lepiej. Ale z kolei mnie zdarzyła się przykra sprawa – lekarze nie chcieli mnie wypuścić
na przepustkę, bo nie byłoby łóżka, na które mogłabym wrócić, a nie można było
zaryzykować, że wniosę jakąś bakterię do pozbawionej odporności Marty.
Marta przepraszała
mnie, sądziła, że to przez nią nie mogę wyjść.
Tłumaczyłam jej –Martuś,
tu nie chodzi o Ciebie, tu chodzi o to jak mnie potraktowali. Nie zapytali,
tylko po prostu zadecydowali: jednak stwierdziliśmy, że pani nie wychodzi na
przepustkę. To mnie boli, jak mnie potraktowano.
Wtedy moja psychika
niestety padła i ani psycholog, ani Martusia nie mogli mi pomóc.
Zawsze jednak humor
poprawiał mi się, kiedy przychodził dr Odlotowy. Z Martusią uwielbiałyśmy
doktora. Często we trójkę ryczeliśmy ze śmiechu, zaśmiewając się z personelu
albo z siebie nawzajem.
Ludzie mogliby
pomyśleć, że to prawdziwe szaleństwo, ale mimo, że pobyt w szpitalu był
koszmarem, to był także najlepszą rzeczą, jaka mi się przytrafiła, bo poznałam
Martę, a razem z nią prawdziwy smak życia.
Marta kochała pralinki
Lindt Lindor. Zawsze obsypywałam ją nimi. Czasami skarżyła się np. Księdzu, że ”proszę księdza Martyna rzuca we mnie Lindorem”. Śmieszne to było, bo kusiło mnie, żeby rzucać
także w księdza. I tak wszyscy obrywali tymi pysznościami, a moje łóżko
notorycznie było umazane czekoladą.
Przyszedł
czas, przyszedł maj, kiedy mogłam opuścić szpital, a Martusia została, czekając, aż jej wyniki
po przeszczepie, odbiją do góry. Kiedy wychodziłam, płakałam. Martusia się
śmiała i pytała się:
-czemu płaczesz,
przecież jeszcze się zobaczymy, nie płacz.
Życie zweryfikowało
wszystko. Drugi raz zobaczyłam Martę 24 września, kiedy dowiedziałam się, że
jej stan jest bardzo ciężki. Przejechałam 400 km, a ona poczekała na mnie. Jak
wielkie zniszczenie w jej ciele sprawił nawrót choroby i kolejne ciężkie chemie.
Płakałam, całując te kochane rączki i główkę.
A Martusia znów
pytała: „czemu płaczesz, Martynko? Przecież wszystko jest dobrze.”
Powtarzałam tylko, że
bardzo ją kocham, i że zawsze będę przy niej. Zawsze. Trudno mi było od niej
odejść i wrócić do domu. Marta odeszła 25 września o 1 w nocy, spokojnie
usypiając, wśród najbliższych jej osób. Jej cierpienie się skończyło.
27 września 2013 rok,
Krotoszyn
Martusiu, siedzę
otoczona Twoimi bliskimi, jest już po Twoim pogrzebie. I powtarzam Twojej rodzinie,
Twoje własne słowa: „Martyna, ja będę walczyć do samego końca, wolę umrzeć,
walcząc, Martyna, a nuż wygram 3 dni życia więcej”…
Dzisiaj mamy 28 września 2013 roku, a to skrócona opowieść o
osobie, która była i zawsze pozostanie moją inspiracją, prawdziwą bohaterką i
najserdeczniejszą przyjaciółką. Wszystko, co staram się robić dobrze,
Warszawska Drużyna Szpiku, to wszystko, dedykuję Tobie. Skończę to tak, jak się
zaczęło. Uda się, musi się udać.
P.S. Panie Przemku, Pani Edyto, Kasiu, Wojtku: dziękuję. Kocham Was.
Tę drogę przez wiatr szeptaną, przez wiatr załkaną wywołać musisz.
Tragiczną drogę gestów,
tragiczną drogę pieśni, co spada jak kamień.
Świat zapadł nagle i zgłębiał,
jakby ktoś gwiazdę z nieba wyrwał i zdusił....
Tragiczną drogę gestów,
tragiczną drogę pieśni, co spada jak kamień.
Świat zapadł nagle i zgłębiał,
jakby ktoś gwiazdę z nieba wyrwał i zdusił....
Zawsze będziesz żyć w moim sercu.