Czyli o różnych obliczach depresji.
Depresja jest jednym z kolejnych tematów, który się zamiata pod przysłowiowy dywan.
Czemu postanowiłam o tym napisać? Chyba chcę spróbować pokazać osobom zdrowym, jak to wygląda ze strony chorującego. Prawdopodobnie znakomita większość moich znajomych nigdy by się nie zorientowała, że walczę również z tą chorobą. W towarzystwie uchodzę za wesołka, który nie przejmuję się absolutnie niczym. Pewna siebie, komunikatywna, otwarta i bezpośrednia. Któż by pomyślał, że moja ekstrawertyczna osobowość ukształtowała się po zażywaniu końskich dawek paroksetyny?
Ano nikt, bo ludzie z reguły wzrok mają dobry, ale krótki. Widzą to, co chcą widzieć. Widzą to, co im się wydaje.
Ilekroć jakiś znajomy pyta mnie o samopoczucie, bez mrugnięcia okiem odpowiadam "wspaniale. nigdy nie było lepiej." Na wszelkich imprezach ludzie widzą zadowoloną z siebie kokietkę. Nikt nie przypuszcza, że poprzednie 3 dni i kolejne 3 dni spędzam, leżąc w łóżku, niezdolna do zrobienia sobie herbaty.
Jak to mówią, nigdy się nie dowiesz co się dzieje za zamkniętymi drzwiami.
Oczywiście stan taki nie towarzyszy mi cały czas. Odkąd się leczę czyli od 2 lat, miewam coraz rzadziej epizody depresyjne, które zresztą przeplatają się z momentami manii, kiedy mam zupełnie spaczone poczucie własnej wartości i wydaje mi się, że mogę dosłownie wszystko.
Co jakiś czas jednak choroba daje o sobie znak, a samopoczucie, które mi wówczas towarzyszy trafnie opisuje stwierdzenie "pogrzebana za życia".
I nie ma reguły, nie wiadomo kiedy ten moment nastąpi. Jednego dnia czuję się normalnie, a następnego nie ma ze mną kontaktu.
Ja niestety przez ostatnie miesiące bardzo zaniedbałam swoje zdrowie zarówno psychiczne, jak i fizyczne. Powinnm była juz w maju/czerwcu mieć wizytę u psychiatry, ale machnęłam na nią ręką, sądząc, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. W efekcie nawet się nie zorientowałam, kiedy zaczęłam przesypiać całe dnie, tłumacząc to sobie przemęczeniem.
Przede wszystkim za dużo wzięłam spraw na siebie. Od razu po radioterapii z kopyta ruszyłam podbijać uczelnię, kiedy moje zdrowie było w wątpliwym stanie. Ale wtedy byłam tak przepełniona chęcią ŻYCIA, że tylko wyciągałam po nie łapczywie chude łapska. I to był mój pierwszy błąd. Po rocznym pobycie w szpitalu, nie byłam przyzwyczajona do obowiązkowego trybu życia, do pokonywania samodzielnie kilometrów na uczelnię. Właściwie byłam trochę jak niemowlę, które dopiero zapoznaje się z życiem.
Moja psychika była mocno zachwiana, chociaż ja wmawiałam sobie, że tak wspaniale nigdy się jeszcze nie czułam. Trochę zachłysnęłam się tym wszystkim. Łatwo wpadłam w wir imprez, nie szczędząc ani siebie ani sobie niczego. Benzodiazepiny stały się moimi najlepszymi przyjaciółmi. Tu też nieliczni tylko zdawali sobie sprawę jak gargantuiczne ilości tych leków pochłaniałam, nierzadko popijając alkoholem.
Ale udało mi się to pokonać z pomocą psychiatry, małymi krokami odstawiłam leki uspokajające, wracając do życia z niezamazanymi myślami.
Do tej pory w okresie, kiedy choroba zaczyna wracać, przeszukuję szafki - na szczęście leki są teraz skrzętnie przede mną chowane.
Romantyzm wykreował depresję jako Weltschmerz - ból świata. Goethe powielił ten stereotyp przez "Cierpienia młodego Wertera". A ja nie jestem młodym Werterem. Depresja nie ma nic wspólnego z romantyzmem. To nie chandra ani reakcja na smutne wydarzenie. To nie smutek. To poczucie bezsilności i nieużyteczności, towarzyszące przez wiele, wiele dni. Niemożność wstania z łóżka i wykonania najprostszych czynności. Widzenie siebie w zupełnie krzywym zwierciadle. Jako nieudacznika, ciężar dla innych.
Kiedy ten stan się pogłębia, łatwo o myśli samobójcze. We mnie ten temat wzbudza ambiwalentne emocje. Z jednej strony wiem, że nie sposób zrozumieć osobę chorą, a z drugiej strony osobiście dotyka mnie nieposzanowanie ludzkiego życia.
Osoby zdrowe uważają takie zachowania za fanaberie, próbują pokrzepiać słowami "weź się w garść, po co się dołujesz, przecież to nie jest trudne". Odradzam wszystkim takie zagrywki, bo osobę, chorującą na depresję, tylko utwierdzają w przekonaniu, że jest przegrana, skoro nie umie sobie poradzić z najprostszymi sprawami.
Oczywiście, na pewno odezwą się teraz głosy, mówiące, że każdy z nas może u siebie zdiagnozować depresje. Sama byłam zwolenniczką takie stwierdzenia, dopóki nie zachorowałam. I ten, kto zachoruje będzie od razu wiedział na czym polega różnica między smuceniem się z powodu np straty bliskiej osoby, a permanentną niemocą, towarzyszącą każdego dnia.
I nie jest to sprytny sposób, żeby się wymigać od obowiązków. To nie jest lenistwo ani gnuśność, bo przecież łatwiej powiedzieć, że się nie da rady. To autentyczna niemożność zrealizowania najprostszego planu. Dlatego w takich przypadkach ważne jest, żeby stawiać sobie drobne cele.
Ja dzisiaj się cieszę, że udało mi się nie przespać całego dnia, ale wstać, zrobić sobie obiad, umyć się i ubrać, a nawet namalować obraz.
Wielokrotnie mnie pytano "ale po co ci właściwie te leki? smutna jesteś czy jak?"
Trudno takiej osobie wytłumaczyć, że bez tych leków nie wychodziłabym wcale z domu, bo bałabym się wyjść z łóżka i skonfontować się z codziennością. Depresja jest obrzydliwą, kurewską chorobą, która sprawia, że naprawdę trudno realizować się tak, jakby się chciało.
Czynników składających się na nią jest ogrom. Genetyka, traumatyczne przeżycia.
Objawy depresji u każdego mogą być inne, dlatego trudno ją zdiagnozować.
Pozwolę sobie zacytować artykuł z
http://psychiatria.mp.pl/choroby/show.html?id=73155:
W stopniowo nasilającym się epizodzie depresji pacjent zgłasza narastający spadek radości życia aż do jej utraty, smutek, płacz lub niemożność płaczu i obojętność, a także postępujące osłabienie aktywności i energii życiowej, poczucie przewlekłego zmęczenia, trudności z podejmowaniem choćby najprostych decyzji, wykonywaniem prostszych czynności (nawet higienicznych) czy wstaniem z łóżka. Chory skarży się na zaburzenia koncentracji i uwagi, poczucie spowolnienia myślenia, a czasami braku myśli.
W moim przypadku objawami są nadmierna senność (15-18 godzin dziennie), reminiscencja czyli tzw. flashbacki, dysforia czyli rozdrażnienie, zobojętnienie i otępienie, uczucie ucisku w klatce piersiowej, ataki paniki, poczucie przewlekłego zmęczenia, trudności z podejmowaniem decyzji, gonitwa myśli.
Mogłabym na ten temat pewnie się jeszcze długo rozwodzić, ale wszystko to chyba już zostało powiedziane.
Z ciekawostek dodam, że znany postimpresjonista van Gogh cierpiał na tę chorobę. Dużo współczesnych gwiazdeczek również.
Reasumując:
Primo: depresja nie jest chandrą
Secundo: na zachorowanie nie ma się wpływu
Tertio: jest uleczalna
Quatro: nie jest domeną nieuleczalnych romantyków
Quinto: może dawać różne atypowe objawy
Na dzisiaj kończę, następnym razem napiszę o "podeszwie w sosie" czyli żywieniu w polskich szpitalach.
Dziękuję pani Marii Gładysz, która dzielnie obserwuje moje wypocinowe dokonania. Specjalnie dla Pani, nie będę suką i napisałam coś. Pani komentarz bardzo poprawił mi humor, ciesze się, że czyta mnie tak autentyczna osoba.
Dziękuję również niejakiemu Jackowi, który uważa, że OSZMIESZAM osoby chore. Drogi Jacku, ja również Cię pozdrawiam i cieszę się, że poświęciłeś swój czas, żeby do mnie napisać. Jak to mówi młodzież,
you made my day.
Czuję się bardzo połechtana, że mam swoich własnych hejterów.
A i Czytacze drodzy!
W niedzielę, 7 września roku tegoż, przy Centrum Onkologii na Ursynowie odbywa się Onkobieg. Od godziny 10 ruszają zapisy. Ja będę, bo 1,3 km rundki wokół placówki CO i IHiT-u to niewiele, nawet jak się ma na płuckach złośliwe mykobakterie.
Zachęcam serdecznie do wzięcia udziału!
Tu link do wydarzenia na FB:
https://www.facebook.com/events/237388946459453/
PS
z lipcowego tomografu wynika, że zmiany na płucach się zmniejszają :)