Kiedy w grudniu 2012 roku zostałam przymknięta w szpitalu za
chłoniaka (duża szkodliwość społeczna), dzieliłam celę z panią Elżbietą. Pani Ela dała się poznać jako skrupulatna
osóbka, lekko po sześćdziesiątce, chorująca na ostrą białaczkę szpikową. Był to pewien ewenement, jeżeli chodzi o ten
zamknięty oddział hematologiczny, bo osoby, które przebywały na nim, były
znacznie młodsze.
Pani Elżunia bynajmniej za sześćdziesiątkę się nie uważała.
Codziennie z namaszczeniem przeczesywała swoje wypadające włosy, uważnie
śledziła nowinki modowe w prasie, a o polityce, jak powiadała, wiedziała dużo
więcej ode mnie.
Początkowo byłam zachwycona pieczą, jaką nade mną
sprawowała, ale po jakimś czasie poważnie rozważałam opuszczenie oddziału przez
okno z czwartego piętra. Przy
akompaniamencie zdań wielokrotnie złożonych, wypowiadanych przez starszą panią,
opcja ta wydawała mi się nader kusząca.
Pani Ela zwykła wstawać o piątej rano, ażeby dobrze
przygotować się do mierzenia temperatury, które następowało około godziny
szóstej. Z tej okazji punkt piąta było
odpalane radio, po czym następowało szukanie właściwej stacji, które trwało
zazwyczaj pół godziny.
Przy drażniącym zbolałą głowę szuru-buru, przewracałam się z
boku na bok, błagając niebiosa o uciszenie rzężącego radia.
O godzinie szóstej pani Elżbieta wspaniałomyślnie budziła
mnie, wołając „,Martyna, wstawaj, TENPERATURA” . Mogłam błagać, skamleć i obiecywać gruszki na
wierzbie – nic z tego – tenperatura bowiem zmierzona być musi.
Po takim przebudzeniu, jak się zapewne domyślacie, wisielczy
humor dopisywał mi przez cały dzień.
Po TENPERATURZE pani Elcia ordynowała zażywanie kąpieli.
Starsza pani dokładnie trzymała się harmonogramu, wiszącego na drzwiach naszej
celi. Taka zbolała Martyna na nowo było budzona „Martyna wstawaj, bo zaraz
śniadanie, trzeba iść się wykąpać”. Moi
drodzy, żadnych opóźnień być nie mogło,
nawet jakby trzeba było mnie zwlekać z łóżka półprzytomną.
Po kąpieli usnąć już nie mogłam, bo „zaraz śniadanie”. Warto
tu dodać, że po chemicznych truciznach, mogłam rzygać dalej niż mój wzrok
sięgał, a i tak pani Ela próbowała we mnie wmuszać jedzonko.
Raz, gdy w czułym geście obejmowałam muszlę klozetową, pani
Elunia wbiegła za mną z kanapkami na talerzu, powtarzając „Martyna, musisz coś
zjeść, jak zjesz, to od razu poczujesz się lepiej”.
Był to dzień, w którym pękło niebo.
Coraz trudniej było mi znosić towarzyszkę niedoli, zwłaszcza
gdy fizis była w opłakanym stanie.
Wg pani Elżbiety, jedzenie było lekiem na całe zło. Boli cię
głowa? Zjedz coś, a przestanie. Chce ci się wymiotować? Kanapka, ewentualnie
dwie, powinny rozwiązać sprawę. Spadła ci, nie daj Boże, hemoglobinka? Wciągnij
trochę baleronku.
Aurea mediocritas, Czytacze wspaniali, złoty środek.
Myślę, że pani Eli
łatwo było dawać takie rady, ponieważ sama nie odczuwała żadnych ubocznych
skutków chemioterapii. Jak mówiła, czuła się wręcz pełna energii.
Kolejną kwestią
sporną w naszej relacji były włosy. Ja byłam i jestem zdania, że takie
wypadające włosy na nic się nie przydają, a jedynie przeszkadzają, wpadając do
talerzy, zostając na poduszce czy podłodze. Pani Elżbieta była całkowicie
odmiennego zdania. Nie rozumiała, czemu ja swoje resztki włosów zgoliłam, bez
sentymentu zresztą. Pani Ela podsumowała rzecz słowami „głupia jesteś, żeś je zgoliła, zupełnie
inaczej byś się czuła, jakbyś miała włosy na głowie. Ja swoich się nie pozbyłam
i nie żałuję, przynajmniej się nie wstydzę”.
Moje poirytowanie wówczas sięgnęło zenitu, więc stanowczo odparłam, że
wcale się nie wstydzę i wolę wyglądać tak, niż jak wyliniały kret.
Słowa te skutecznie
podziałały na panią Elżbietę, może
dlatego, że na jej głowie pyszniły się łyse placki skóry, a jej włosy
codziennie były wymiatane przez panie salowe, a przeze mnie spłukiwane w
umywalce i prysznicu, który był nimi usłany.
Po takiej odpowiedzi
pani Ela przestała się do mnie odzywać na całe dwie godziny.
Naturalnie szybko
zapominałyśmy o naszych spięciach i dalej wspólnie wiodłyśmy sanatoryjny żywot.
Z panią Elżbietą
było mi dane leżeć potem jeszcze dwa razy: gdy kończyłam drugi kurs chemii i
przez cały cykl trzeci. Powoli starsza
pani zaczynała rozumieć, że nic mi się nie da wmusić, więc nasze stosunki były
umiarkowanie dobre. Raz nawet, w ramach niezłego samopoczucia, dałam się
namówić na naukę składania koszulki jednym ruchem ręki, wg wskazówek z Pani domu
;)
Pani Ela po
chemicznych spadkach nie mogła się doczekać, kiedy jej urosną eurocyty. Czym są
eurocyty, do dziś nie wiem, z nazwy przypominają mi walutę, ale doświadczenie
pozwala mi się domyślać, że chodziło o granulocyty, czyli komórki, odpowiadające
za odporność (i, notabene, wyjście do domu).
Wiem, że pani
Elżbieta była przygotowywana do przeszczepu. Dawcą miał być brat. Niestety nie
wiem jak dalej potoczyła się jej historia, ale mam wielką nadzieję, że jak
najpomyślniej.
Do usłyszenia i do boju!
PS w przygotowaniu filmik z Mamą w roli głównej, kiedy oddawała szpiczek :)
PS2 pamiętajcie, że 9 i 10 kwietnia, możecie się zarejestrować jako potencjalni dawcy szpiku na UW, na Kampusie Głównym w budynku dawnej Biblioteki Uniwersyteckiej, którym to wydarzeniem koordynuję JA! :)