sobota, 28 września 2013

Marta



27 września 2013 roku, Krotoszyn.
Dłubię łyżeczką w pysznym czekoladowym cieście, robię wzory na talerzyku, bawiąc się słodką mazią.
Dookoła mnie ludzie, wszyscy żywo dyskutują. Ja głowę trzymam nisko, milczę. Czuję się kiepsko, ramiona uginają mi się od smutku. Nagle wszystko wokół wiruje, nie ma ludzi ubranych na czarno, nie ma dyskusji.
4 marca 2013 roku, Warszawa, SPCSK na Banacha.
Skończyła mi się cudowna tygodniowa przepustka. Płaczę, bo znów muszę wracać do OIOHu. Oddziału Intensywnej Opieki Hematologicznej. Zawsze płaczę, kiedy mam tam wejść. Mama pociesza, ściska, całuje, brat pociesza, ściska, całuje. Wszyscy pocieszają, jeszcze tylko połowa. Dasz radę, wytrzymasz, jesteś dzielna, tyle wytrzymałaś, to i tego nie wytrzymasz?
Jak mogę wyrazić, że gówno wiecie?
Jakaś miła Pani stoi także, przed mlecznymi drzwiami. Uśmiecha się do mnie, bije od niej taka dobroć.
-Pierwszy raz na oddział?- zagaja pocieszycielsko, promieniując tym swoim magicznym uśmiechem.
-Niestety nie pierwszy i nie ostatni- odpowiadam smutno. – A Cezarego znasz? – pyta miło.
- Nie znam, ale wiem, że tu leży chłopak o takim imieniu – odpowiadam.
- To mój syn – rzecze z taką dumą, że chyba pierwszy raz spotykam się z tak silnym objawem matczynej miłości.
Uśmiecham się pod wpływem takiego gorącego uczucia. Co za przemiła kobieta.
Ale już, już wzywają mnie, rzeczy na wózek, jak zwykle tona różności. Buziaki, ukochania, łzy.
Do zobaczenia, mamusiu, postaram się wytrzymać.
Pani, stojąca obok dodaje: -trzymam kciuki.
Dziękuję, dziękuję, wchodzę, drzwi się zamykają.
Właśnie poznałam panią Lidię, mamę Cezarego.
Dalej standardowa procedura, zdejmujemy ubranka, Martynko, idziemy się zdezynfekować, Martynko, musisz być sterylna, Martynko, potem się zważymy, Martynko.
-Czy jest jakiś pusty pokój?- pytam siostry.
-Nie, Martynko, dzisiaj trafisz do sali nr 7, tam leży Marta.
Wchodzę do pokoju numer siedem objuczona, no, jak juczne zwierzę, objuczona.
Stawiam rzeczy i patrzę. Na łóżku siedzi wesoła, śliczna dziewczyna, na oko w moim wieku, w zawadiackiej czapeczce i okularach i dziarsko rozmawia przez telefon. Śmieje się w głos.
Patrzę jak urzeczona, wyciągam rękę, nieśmiało się przedstawiając.
-Marta- odpowiada, ściskając mocno moją rękę, uśmiechając się od ucha do ucha.
I ja już wiem, że moje życie nabierze innego znaczenia. Właśnie poznałam Martę Patryniak, lat 19,
chorą na ostrą białaczkę szpikową. Osobę, która stanie się później moim wzorem i bohaterem, towarzyszem niedoli i najserdeczniejszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek przyjdzie mi poznać.
Dziewczynę, która nauczy mnie jak żyć i jak się cieszyć, i którą pokocham najsłodszą siostrzaną miłością, jaką widział ten przeklęty oddział.
Tego wieczora po prostu przyglądam jej się z zaciekawieniem. Patrzę z podziwem, jak jednocześnie rozmawia przez skype’a , dwa telefony, jak zupełnie nie przejmuję się tym, że jest zamknięta w tym żółtym pokoju od paru tygodni, jak adaptuje się do nowych warunków, jak tworzy swój kącik.
Pomyślałam wtedy, że chyba przejmę od niej ten nawyk prowadzenia długich telefonicznym rozmów.
Martusia nawet jak podsypiała, to trzymała przy uchu telefon, by słyszeć swój domowy zgiełk.
Potem się przebudzała znów świergotała to do jednego telefonu – do chłopaka, tu do drugiego – do mamy, taty czy siostry.
Byłam pod wrażeniem, co za podzielność uwagi. Nie przeszkadzało mi to w ogóle, że rozmawiała.
To sprawiało, że w tym małym pokoiku, była jakaś atmosfera. To była magia. Jej osoba tworzyła prawdziwą magię bez różdżki i recepturek. Magię życia.

Następnego dnia wyjęto mi wkłucie centralne i próbowano ponownie założyć po drugiej stronie przy sercu. Nie udało się, mimo wielu prób, ponieważ była jakaś przeszkoda. To była zła wiadomość. Okazało się, że był jakiś zator, który oplatał żyłę.  Byłam przerażona wtedy, wpadłam w histerię, zawieziono mnie z powrotem na oddział do siódemki. Strasznie płakałam. Marta przytulała mnie i próbowała wytłumaczyć, że to na pewno się wkrótce wyjaśni, że to na pewno nie zakrzepica, boby już dawno podawali leki przeciwzakrzepowe. Poprosiła siostry, że dały mi coś na uspokojenie, wzięłam wtedy dwa relanium, dwa lorafeny i coś jeszcze. Martusia umyła mnie ze wszystkich środków, którymi mnie wypsikano przed zabiegiem, położyła do łóżka, a ja chwilę później usnęłam.
Usnęłam na tyle głęboko, że nie słyszałam, jak dzwonił telefon kilkakrotnie, to moja mama dzwoniła.
Marta odebrała wtedy telefon uspokoiła mamę, że wszystko jest w porządku.
Później kiedy się obudziłam, i mama znów zadzwoniła, kazała serdecznie podziękować Martusi, że odebrała i że uspokoiła ją. W jej głosie już słyszałam, że i do niej dotarła magia Marty.
 Poranki z Martusią wyglądały podobnie, mierzenie temperatury czyli jej wymyślanie, dalej spanie do śniadania. Zawsze brałyśmy owsiankę. Marta zawsze wsypywała sobie płatki, ja dodawałam dżem lub miód. Potem leki i znów spałyśmy. Potem obchód, spisywałyśmy swoje wyniki. Czasami Marta moje, czasami  ja jej.
Lubiłyśmy z Martą, kiedy odwiedzali nas księża, często żartowałyśmy z nimi. Ksiądz na moją bolącą głowę kładł dłoń i prosił Boga, żeby przestała boleć. Niestety pomagała tylko morfina.
Marta była mi pociechą każdego dnia, w jej głowie nie było czegoś takiego, jak „nie da się”, wg niej wszystko było kwestią czasu. Do historii już przeszło powiedzenie, które powtarzałyśmy codziennie jak mantrę: „Uda się, musi się udać”. Wierzyłyśmy w to bardzo głęboko, planowałyśmy, co będziemy robić, jak wyjdziemy. Marta powiedziała, że ruszymy na żagle. Z tobą wszędzie, dziewczyno, choćby i na koniec świata. Wyszukiwała w Internecie żaglówki do kupienia. Prawdziwa wędrowniczka, wagabunda. Oczy jej się świeciły, gdy myślała o podróżach.
Zdobyła moje serce błyskawicznie. Ludzie gdyby ujrzeli taką radość na oddziale intensywnej opieki hematologicznej wśród łysych główek, to by przecierali oczy.
Często słuchałyśmy radia – Trójki. Czasami leciała taka zabawna piosenka zespołu Saragossa Band – Agadou. Płakałyśmy przy niej ze śmiechu, operując naszymi oparciami w łóżkach w górę i w dół.
Nie miałyśmy siły, żeby tańczyć, więc stworzyłyśmy taki mechaniczny taniec i gadałyśmy sobie, że jest prawie jak na weselu. Boże, ludzie, przytoczę Wam trochę tego tekstu:
Agadou Dou Dou Dou -
Push the Pineapple
shake the tree.
Agadou Dou Dou Dou -
Push the Pineapple
grind coffee.
To the left - to the right
Jump up and down and to the knees.
Nie było możliwości, żeby się przy tym nie śmiać.
Kiedy wyszłam na przepustkę (Martusia musiała zostać ze względu na to, że wciąż nie wyszła z dołka morfologicznego), wybiegłam dziko z oddziału, podskakując i natychmiast rzuciłam się na mamę Marci- Panią Edytę. Paplałam jak najęta, że Marta to bohater, że to zaszczyt, że cudowna, że wspaniała. Czy Pani Edyta była zaskoczona? Myślę, że zdawała sobie sprawę, jaką siłę innym dawała jej kochana córka.
Ta przepustka była najlepsza, cały czas byłam pod wpływem Martusiowej magii. Biegałam po domu jak szalona, śpiewałam, grałam. Potem nakupowałam Martusi prezentów. Gdybym mogła, dałabym jej gwiazdę z nieba razem z księżycem.
Po raz pierwszy do szpitala wracałam chętnie, szczęśliwa, że wrócę do swojej przyjaciółki.
Od razu z wejścia (po dezynfekcji rzecz jasna) zbombardowałam ją uściskami, prezentami, pizzą.
A ona się tylko śmiała tym swoim cudownym śmiechem i mówiła „No nie, Martyna, wiesz, że przesadziłaś?”
Martusiu, gdybym mogła, dałabym Ci wszystko. Tego jej wtedy nie powiedziałam. Powiedziałam jej to parę miesięcy później.
I znów leżałyśmy razem, cierpiałyśmy męki chemii. Martusia dalej nie wychodziła z dołka, cały czas musiała mieć coś toczone. A kiedy w końcu wyniki jej odbiły – były to diabelskie białe.
Na szczęście wtedy udało się je zbić chemią, chociaż ja już się bardzo bałam.
Marta nie. W jej świecie nie było miejsca na strach. Miała logiczny umysł, doskonale wiedziała, że strach w niczym nie pomoże. Wytrwale czekała dnia przeszczepu szpiku. Czekałyśmy. Szpik miał przybyć od kobiety z Kanady. To było wielkie szczęście, jak wygrana na loterii.
Z Martą lubiłyśmy rysować – wprawdzie rzadko dopadała nas wena, ale kiedy już dopadła, w grę wchodziło wszystko: sepia, węgiel, flamastry, pastele, kredki, ołówki.
Spróbujcie sobie wyobrazić z jakim utęsknieniem czekałyśmy potem na zmianę pościeli, która była tym wszystkim umazana.
Marta była bardzo inteligentną osobą. Często doradzała pielęgniarkom, co i jak mają wykonywać, miała ścisły, praktyczny umysł, który jej podpowiadał bezbłędnie jak się zachowywać w danych sytuacjach. Na temat swojej choroby, metod leczenia wiedziała praktycznie wszystko. W ogóle wiedzę hematologiczną miała ogromną.
Pamiętam, jak nie miałam wkłucia centralnego, bo bakteria się w nim znalazła i potem średnio, co drugi dzień, miałam zakładany nowy wenflon. Żyły wyniszczone chemią, pękały jedna po drugiej.
W końcu siostrzyczki zrezygnowane stwierdziły, że wezwą anestezjologów, żeby założyli mi wenflon na szyi. Gotowa już byłam ewakuować się oknem, ale na szczęście wśród nas była jedna genialna osoba.
-A może tak jakby Martyna wzięła gorący prysznic, to naczynia by się uwidoczniły i poszerzyły, a wtedy siostry założyłyby wenflon? – wybawicielka moja zapytała.
-A faktycznie można tak zrobić, szkoda, że wcześniej o tym nie pomyślałyśmy – odrzekły siostry.
No ja też żałuję do dziś.
Wtedy jak strzała pobiegłam pod prysznic i biczowałam się gorącą wodą przez 20 minut, po czym szybko wybiegłam z łazienki wpadłam pod kołdrę, przykryłam się kocem po same uszy i czekałam, aż założą ten cholerny wenflon. I udało się namierzyć jakąś mikroskopijną żyłkę, która, o dziwo, nie pękła.
Marta po prostu umiała czynić pożytek ze swojego umysłu. Przez długi czas dostawała Zywoksyd, obrzydliwy antybiotyk, który kiedy tylko docierał do jej krwioobiegu, natychmiast wywoływał u niej wymioty. Męczyło ją to okropnie, ja mogłam jedynie latać z miską. Ale ona wymyśliła, że będzie go rozcieńczać  innym środkiem w kroplówce (a dostawała tego mnóstwo). Skutkowało.
Pamiętam, że w późniejszym czasie i ja dostałam Zywoksyd i efekt był identyczny.
Nie pamiętam jak się nazywał jeden antybiotyk, ale siostry przynosiły go jakby w folii aluminiowej, bo był czuły na światło. Marta wówczas śmiała się, że to Nitrogliceryna. Siostry się dziwiły bardzo, ale ona tylko powtarzała ze śmiechem „ooo nitro przyszło”.
Najgorszy był czas przed przeszczepem Marty i po. Ta chemia ją zniszczyła okropnie, trzeba było włączyć żywienie pozajelitowe. Tak się o nią bałam. Czasami woda zbierała jej się w płucach i trzeba było ją odwadniać, więc biegała biedna wciąż do łazienki po furosemidzie, przez co w nocy praktycznie nie spała, bo co chwila musiała lecieć do łazienki.
Ja wtedy też nie spałam, zazwyczaj nie mogłam usnąć, słuchałam muzyki, albo rozmyślałam. I za każdym razem, jak mijała moje łóżko do łazienki, mówiłam „Cześć Martusia”, biedulka pomrukiwała tylko nieprzytomna i wykończona.
Potem było już tylko lepiej. Ale z kolei mnie zdarzyła się przykra sprawa – lekarze nie chcieli mnie wypuścić na przepustkę, bo nie byłoby łóżka, na które mogłabym wrócić, a nie można było zaryzykować, że wniosę jakąś bakterię do pozbawionej odporności Marty.
Marta przepraszała mnie, sądziła, że to przez nią nie mogę wyjść.
Tłumaczyłam jej –Martuś, tu nie chodzi o Ciebie, tu chodzi o to jak mnie potraktowali. Nie zapytali, tylko po prostu zadecydowali: jednak stwierdziliśmy, że pani nie wychodzi na przepustkę. To mnie boli, jak mnie potraktowano.
Wtedy moja psychika niestety padła i ani psycholog, ani Martusia nie mogli mi pomóc.
Zawsze jednak humor poprawiał mi się, kiedy przychodził dr Odlotowy. Z Martusią uwielbiałyśmy doktora. Często we trójkę ryczeliśmy ze śmiechu, zaśmiewając się z personelu albo z siebie nawzajem.
Ludzie mogliby pomyśleć, że to prawdziwe szaleństwo, ale mimo, że pobyt w szpitalu był koszmarem, to był także najlepszą rzeczą, jaka mi się przytrafiła, bo poznałam Martę, a razem z nią prawdziwy smak życia.
Marta kochała pralinki Lindt Lindor. Zawsze obsypywałam ją nimi. Czasami skarżyła się np. Księdzu, że ”proszę księdza Martyna rzuca we mnie Lindorem”.  Śmieszne to było, bo kusiło mnie, żeby rzucać także w księdza. I tak wszyscy obrywali tymi pysznościami, a moje łóżko notorycznie było umazane czekoladą.
Przyszedł czas, przyszedł maj, kiedy mogłam opuścić szpital, a Martusia została, czekając, aż jej wyniki po przeszczepie, odbiją do góry. Kiedy wychodziłam, płakałam. Martusia się śmiała i pytała się:
-czemu płaczesz, przecież jeszcze się zobaczymy, nie płacz.
Życie zweryfikowało wszystko. Drugi raz zobaczyłam Martę 24 września, kiedy dowiedziałam się, że jej stan jest bardzo ciężki. Przejechałam 400 km, a ona poczekała na mnie. Jak wielkie zniszczenie w jej ciele sprawił nawrót choroby i kolejne ciężkie chemie. Płakałam, całując te kochane rączki i główkę.
A Martusia znów pytała: „czemu płaczesz, Martynko? Przecież wszystko jest dobrze.”
Powtarzałam tylko, że bardzo ją kocham, i że zawsze będę przy niej. Zawsze. Trudno mi było od niej odejść i wrócić do domu. Marta odeszła 25 września o 1 w nocy, spokojnie usypiając, wśród najbliższych jej osób. Jej cierpienie się skończyło.

27 września 2013 rok, Krotoszyn
Martusiu, siedzę otoczona Twoimi bliskimi, jest już po Twoim pogrzebie. I powtarzam Twojej rodzinie, Twoje własne słowa: „Martyna, ja będę walczyć do samego końca, wolę umrzeć, walcząc, Martyna, a nuż wygram 3 dni życia więcej”…


Dzisiaj mamy 28 września 2013 roku, a to skrócona opowieść o osobie, która była i zawsze pozostanie moją inspiracją, prawdziwą bohaterką i najserdeczniejszą przyjaciółką. Wszystko, co staram się robić dobrze, Warszawska Drużyna Szpiku, to wszystko, dedykuję Tobie. Skończę to tak, jak się zaczęło. Uda się, musi się udać.



P.S. Panie Przemku, Pani Edyto, Kasiu, Wojtku: dziękuję. Kocham Was.




Tę drogę przez wiatr szeptaną, przez wiatr załkaną wywołać musisz.
Tragiczną drogę gestów,
tragiczną drogę pieśni, co spada jak kamień.
Świat zapadł nagle i zgłębiał,
jakby ktoś gwiazdę z nieba wyrwał i zdusił....


Zawsze będziesz żyć w moim sercu.

17 komentarzy:

  1. Popłakałam się czytając to wszystko ... Martynko nie wyobrażam sobie waszego bólu .. a to co robisz jest WIELKIE !!! Rób to wszystko dla nas, dla innych, samej siebie i Martusi.. Ona jest z Ciebie dumna ! i patrzy z góry na Ciebie ...
    Magda H.

    OdpowiedzUsuń
  2. Martynko....
    Nie poddawaj sie nigdy.

    Marta, na zdjeciu ma szekle na rzemyku... napewno zegluje na szerokich wodach i oceanach..

    OdpowiedzUsuń
  3. prawie zawsze ryczę czytając Twoje wpisy ale ten powalił mnie totalnie:( Śpij spokojnie MARTO...

    OdpowiedzUsuń
  4. Siedziałam wczoraj przy stole po skosie od Ciebie, Martynko... Jak siedziałaś obok siostry Marty. Chciałam podejść, ale nie chciałam zabierać Ci Twojego skupienia. Tylko się z Tobą pożegnałam. Cieszę, że to wszystko napisałaś o dzielności Marty. Ja mogłabym tylko dodać to, czego zaznały moje córeczki od Marty, że ilekroć były w jej domu Marta nagle wyczarowywała coś pysznego, poświęcała im swoja cierpliwość i czas. Na pożegnanie Marty poszła ze mną najmłodsza... "Mamo, tak bardzo chcę tam być. Przecież Marta nauczyła mnie grać w makao. Straciła dwie kartki, aby zapisać dla mnie, o co chodzi w tej grze. Była dla mnie zawsze dobra." Słowa mojej Zosi mieszały się ze łzami. Wierzę, że DOBRO zostaje. Wierzę, ze Marta wyszła na chwilę do innego pokoju.

    OdpowiedzUsuń
  5. Piękna wzruszająca historia...Dlaczego tak jest,ze Pan Bóg zabiera do sibie takie wspaniałe osoby...nie ma odp...na to pytanie,a szkoda;( Marta już nie cierpi ,patrzy na CIEBIE tam z Góry z Nieba..Jestes wyróżnioną osobą,że było Ci dane spotkac na swojej drodze tak wspaniałą osobę jaką była Marta i myślę,że Martę spotkało to samo znając Ciebie Martynko..Łączę się z Toba w ŻALU i smutku..Przytulam i zycze zdrówka,szczęscia spełnienia marzeń..TYlko podziwiac Ciebie za odwagę za optymizm..Wszystkiego dobrego...Piękny blog i super Autorka...Pozdrawiam ..ania...

    OdpowiedzUsuń
  6. [*] [*] [*] Znicz dla Marty niech płonie wiecznie..Wieczny ODpoczynek Racz jej dać PANIE....Martyno,składam Ci najszczersze wyrazy współczucia a także Marty Rodzinie i Najblizszym...Ściskam gorąco a Tobie życzę ogroooom zdrówkaaa,bedzie dobrze ..słońce świeci dla Ciebie i nigdy nie zgaśnie,jestes wspaniałym człowiekiem i za to dostaniesz nagrodzona..Bóg czuwa nad Tobą..Zostań z Bogiem..Wszystkiego najlepszego Ci zyczę..

    OdpowiedzUsuń
  7. Pieknie napisane.......ja niedawno stracilam mojego tate.......nie udalo mu sie .......ale trzeba walczyc do samego konca......uda Ci sie......musi......dla was dwoch....

    OdpowiedzUsuń
  8. trzymaj się Dziewczyno!!!

    OdpowiedzUsuń
  9. czytając to nie idzie opanować łez. trzymaj się Martyno! :(

    OdpowiedzUsuń
  10. Martynko, czytając ten wpis:
    "...Jakaś miła Pani stoi także, przed mlecznymi drzwiami. Uśmiecha się do mnie, bije od niej taka dobroć.
    - Pierwszy raz na oddział?- zagaja pocieszycielsko, promieniując tym swoim magicznym uśmiechem.
    - Niestety nie pierwszy i nie ostatni - odpowiadam smutno.
    - A Cezarego znasz? – pyta miło.
    - Nie znam, ale wiem, że tu leży chłopak o takim imieniu – odpowiadam.
    - To mój syn – rzecze z taką dumą, że chyba pierwszy raz spotykam się z tak silnym objawem matczynej miłości.
    Uśmiecham się pod wpływem takiego gorącego uczucia..."
    wyzwoliłaś we mnie mnóstwo wspomnień i... stos mokrych chusteczek obok.
    Dziękuję,
    mama Cezarego

    OdpowiedzUsuń
  11. Czytając to,aż się popłakałam.Panie Przemku,miał Pan dzielną córkę!Nie mogę wyjść z podziwu.
    Nigdy nie zrozumiem,dlaczego Bóg zabiera rodzicom dziecko..Doskonale rozumiem co Pan teraz czuje,też przeżyłam śmierć synka.Niech Pan nie traci nadzieji!

    OdpowiedzUsuń
  12. ech.. :( wyrazy współczucia dla rodziny. pamiętam w liceum jak każdy był zestresowany przed sprawdzianem, Marta podchodziła i mówiła 'co się stresujesz? uczyłaś się? -tak. -to przestań.' albo 'przecież od jednej jedynki świat się nie zawali, to nie koniec świata..' uśmiechała się i sprawiała że stres odchodził na bok..

    OdpowiedzUsuń
  13. Bardzo przykre. Znam ten ból, gdy odchodzi ktoś tak bliski, ktoś z kogo brało się przykład, ktoś kto tak bardzo chciał żyć i miał to życie przed sobą...
    To musiała być naprawdę wspaniała dziewczyna, jaka w tym sprawiedliwość, że tacy ludzie tak szybko odchodzą...

    OdpowiedzUsuń
  14. kochana Martynko, bardzo Ci współczuję, że straciłaś przyjaciółkę. Aż nie chce się wierzyć w Boga, jak się widzi, ile zła jest tu, na tym świecie. Ilu wspaniałych ludzi odchodzi bezpowrotnie. Możemy tylko wierzyć, że kiedyś się wszyscy spotkamy. Bez bólu, bez chorób, w krainie błogostanu.
    Trzymaj się, bądź silna Martynko i uwierz w to, że tam, po drugiej stronie jest Marcie lepiej, choć wiem, że to nie jest wcale łatwe...

    OdpowiedzUsuń
  15. To jeden z najbardziej wzruszających wpisów, jakie ostatnio czytałam. Wpis - to złe słowo. Więc jakie? Wspomnienie - to tak, jakby wszystko już było zamknięte. Hołd - to zbyt górnolotne. Historia - to coś, co odeszło. To kawałek życia.
    Wszyscy pytają o sens, a ja właśnie w tym upatruję sens. My, czytelnicy, chcemy przez chwilę żyć bardziej, żyć "podwójnie" - za nas i za tego, kto odszedł. To właśnie sens - choć na chwilę odkryć, że mamy coś wielkiego w rękach.
    Pozdrawiam
    (mój poprzedni wpis zdaje się skasował się przez google...)

    OdpowiedzUsuń
  16. Znałam Martę całe jej życie. Gdy byłyśmy małe, razem bawiłyśmy się na trzepaku i miałyśmy wspólną "bazę" w krzakach orzechu. Dzięki niej trafiłam do harcerstwa, co było momentem zwrotnym dla mnie, odmieniając moje życie na lepsze. W gimnazjum siedziałyśmy w jednej ławce, całe popołudnia spędzając razem w miejskiej bibliotece. Los był dla mnie łaskawy i przez wiele lat pozwalał mi otaczać się magią Marty. Nie potrafi do mnie dotrzeć to, że już nie będzie mi dane spotkać się z nią tu na ziemi. Tęsknię za nią okrutnie. Na zawsze pozostanie w moim sercu, bo odcisnęła na mnie piętno swojego dobra.

    OdpowiedzUsuń
  17. JESTESCIE DLA MNIE PRZYKŁADEM, BOHATERKAMI... TO JEST NIEWIARYGODNE, TAKIE OBCE, PRZEZ CO PRZESZŁYSCIE...A PRZECIEZ TO WSZYSTKO DZIEJĘ SIĘ NIEDALEKO NAS. DLACZEGO TAK JEST NIESPRAWIEDLIWIE..TACY LUDZIE JAK WY SĄ CUDOWNI.. TRZYMAM KCIUKI

    OdpowiedzUsuń