czwartek, 9 kwietnia 2015

tylko nie umieraj


Dzień dobry, Czytacze
Długo nie pisałam, ponieważ moje życie osobiste obfitowało w smutne zdarzenia, po których wciąż usiłuję się zebrać do przyslowiowej kupy.
Tak, jak śpiewał Eric Clapton w piosence napisanej przez Jimmiego Coxa, Nobody knows you when you're down and out - gdy wszystkto stracisz, nikt nie chcę cię znać. 
Zawsze byłam zdania, że blues jest esencją życia. Ale dziś nie o bluesie chcę pisać, chociaż dużo w tym wszystkim bluesa. 
13 stycznia tego roku zmarł mój dziadek, który od paru lat walczył z nowotworem prostaty. Prócz tego, naturalnie cierpiał na wszelkie choroby typowe dla wieku starczego. Przeżył niejeden udar. 
Moje relację z dziadkiem układały się bardzo rożnie. W dzieciństwie często zabierał mnie na wycieczki rowerowe. Lubił, kiedy przychodziłam do jego pokoju i śpiewałam Pewnego razu Kinga spotkała Wikinga, mieszkał na obrazku, zrywał się o brzasku.
Gdy dorosłam, zaczęłam dostrzegać w nim więcej wad, które dopiero wówczas zrozumiałam.
Jednak podczas choroby starałam się być przy nim. Wielką bohaterką jest moja babcia, która do samego końca sprawowała nad nim pieczę, z pomocą sąsiadki, pani Grażyny - której serdecznie dziękujemy za okazany czas i serce. 
Opieka nad dziadkiem pod koniec choroby była bardzo trudna. Zwłaszcza, kiedy lewą nogę objęła martwica i trzeba było ją amputować. Dziadek w tamtym czasie często przebywał w Szpitalu Powiatowym w Nowym Dworze Mazowieckim. Pokuszę się o stwierdzenie, że dziadek miałby lepszą opiekę, przebywając w więzieniu. Ochrona przeciwbólowa w tym szpitalu jest jedną wielką batalią toczoną między pacjentami, a lekarzami. Pielęgniarki minęły się z powołaniem, bo zamiast pielęgnować swoich podopiecznych, chętnie pokrzykują na nich, wyżywając się za nieprzespane noce i niedopite kawy. Szanowne pielęgniarki, sens pracy polega na tym, żeby ją lubić i wykonywać z przyjemnością, mimo narzuconych warunków. Każdy wie z czym wiąże się ten zawód. Więc jeżeli nie odpowiada Wam dbanie o komfort pacjenta, proponuję szukać pracy w zgoła innej branży. 
Na moje pytania, jakie leki przeciwbólowe dostaje dziadek, odpowiedzi nie było lub brzmiała "nie mogę udzielić takiej informacji". Kolejna pielęgniarka o rudych włosach odpowiedziała "morfina! i tak nie wie pani, co to jest". Ano wiem - dobre ćpanie, które lekarze tak panicznie boją się serwować. Nie jestem pewna, czy tu pewne poglądy nie gryzą się z etyką lekarską, która mówi o tym, że pacjentowi należy przynosić ulgę w cierpieniu. Sytuacja ta pokazuje, jak daleko w tyle jesteśmy z uśmierzaniem bólu. 
Póki zmartwiała kończyna dziadka nie została amputowana, wydzielała nieprzyjemny zapach gnicia, na co oczywiście on sam nie miał żadnego wpływu. Bardzo nie odpowiadało to rudej pielęgniarce, która wykrzyczała (tak, wykrzyczała) mojej drobniutkiej babci, że ona tego smrodu nie może wytrzymać, że nawet, jak wróciła do domu, to go czuła i rzygać jej się chciało. Ce'st la vie, płomiennowłosa wiedźmo. 
Pielęgniarkom nie odpowiadało również, że oporny pacjent z uciętą nogą krzyczy, że go boli. Wszak powszechnie wiadomo, że cierpienie uszlachetnia i nie należy nad nim zbytnio ubolewać. 
Siostry nie kwapiły się, by zadbać o czystość i higienę dziadka, czy podanie kubka ze słomką, żeby mógł się napić bodaj wody. Z interesujących źródeł wiem, że niektóre z nich chętnie przyjmują podarki w postaci banknotów lub prezentów i tak zabezpieczony przez rodzinę pacjent, jest otoczony opieką specjalną przez skorumpowaną służbę. Dlatego moja delikatna i maleńka babcia jeździła codziennie do szpitala i myła dziadka. Drobna, ważąca ledwie 40 kg, przewracała z boku na bok chorego i dokonywała jego ablucji, zmieniała pampersy, karmiła i trzymała za pomarszczoną dłoń majaczącego męża. W miarę możliwości przychodziłam i ja. Myłam zbolałe ręce, posiniaczone ciało przemywałam wodą, wycierałam i stałam się wmusić choć trochę pokarmu. Każda wizyta była dla mnie męczarnią, ze względu na użeranie się z personelem i bezpośredni kontakt z cierpieniem dziadka.
Żaden człowiek nie powinien tak cierpieć. Jaki by nie był za życia - w chorobie należy mu się opieka i godne warunki, by nie zdychał jak zwierzę, a odchodził jak człowiek. 
Po jakimś czasie konowałstwo z nowodworskiego szpitala ustaliło, że kikut nogi się zagoił i dziadka można odesłać do domu- domu, w którym opiekę miała sprawować nad nim babcia, która z trudem poprawiała mu poduszkę pod głową. Trzymanie pacjenta w takim stanie nie opłacało się zupełnie placówce. Zasugerowano nam, żebyśmy oddali dziadka do domu opieki bądź hospicjum, z czego jednak zrezygnowaliśmy ze względów finansowych i moralnych. 
Dziadek powrócił do swojego domu, swojego łóżka, w którym pozostał  aż do śmierci.
Opieka nad nim była bardzo trudna, zwłaszcza dla osoby nieprzeszkolonej w tej kwestii. Bez odpowiedniej siły, każda czynność była problemem, a jak wiadomo, babcia zbyt wiele sił nie miała. Pewnie się zastanawiacie, czemu nie skorzystaliśmy z hospicjum domowego. Otóż rzeczywistość nie jest taka, jak myślałam. Owszem - opiekunka może przyjeżdzać do dziadka, ale za każdą godzinę trzeba jej płacić. Odpuściliśmy to, tym bardziej, że dziadek był spokojniejszy, kiedy to babcia się nim zajmowała. 
W tamtym czasie dziadek rzadko bywał przytomny, często wracał do miejsc, w których bywał w młodości. Dostawał dużą dawkę leków uspokajających i przeciwbólowych: na początku tramadol, plastry z fentanylem, a na koniec sevredol czyli morfinę. Bardzo powoli odchodził, a wciąż cierpiał, wciąż nie był dostatecznie zabezpieczony przed bólem. Często przez sen wołał babcię. Jego twarz, choć niemal nieruchoma, była zmęczona i zbolała. W tamtych chwilach zaczęłam myśleć, że nikt nie zasługuje na takie umieranie. Biłam się z myślami, bo z jednej strony nie chciałam, żeby umarł, a z drugiej strony nie chciałam, żeby cierpiał. Nie mogłam znieść tego widoku i tej świadomości, że odchodzi jak zwierzę złapane w potrzask, wyjąc i skamląc.

Łamiąca jest myśl, że ludzie tak muszą
ginąć, jak ginie zwierzę i roślina;
że to, co we mnie nazywa się duszą,
to jest czująca i myśląca glina...

Dzień przed śmiercią, dziadka odwiedziła nasza rodzinna lekarka, ponieważ stan znacząco się pogorszył. Nie zostało wezwane pogotowie, bo uznała, że nie ma sensu do umierającego człowieka fatygować karetkę, która i tak odeśle go do domu. Tego dnia, przeczuwając najgorsze, przyjechałam do babci, do mego starego mieszkania, w którym się wychowywałam. Zawsze przeczuwam. Bliscy odradzali mi przyjazd ze względu na moją wrażliwość, ale ja wiedziałam, że to już czas. Przybyłam, potrzymałam dziadka za rękę, pogłaskałam nieprzytomną siwą głowę i wybaczyłam mu całe zło. Około 24 w nocy, gdy siedziałam przy laptopie, dziadek ostatni raz przytomnie i głośno zawołał "Hela" - czyli babcię. Popędziłyśmy do niego, dałyśmy mu wody i poprawiłyśmy okrycie. Powoli się uspokoił i usnął. Nazajutrz wstałam wcześniej niż inni, bo nie mogłam spać. Weszłam do pokoju dziadka i wiedziałam. Poczułam to w powietrzu. Chłód śmierci. Podeszłam do niego i upewniłam się, że odszedł, zastygł i uleciał w nieznane, może do Nibylandii, na pewno tam, gdzie nie ma bólu. Tam, gdzie mógł uścisnąć dłoń synowi, którego tak kochał.
Podniosłam alarm, bo po chwilowym szoku, wpadłam w histerię. Zadzwoniłyśmy po naszą dobrą przyjaciółkę i sąsiadkę p. Grażynę, która pomogła babci zająć się dziadkiem. Zmarłego trzeba było umyć, dobrać ubranie, załatwić akt zgonu i zając się dalszymi pogrzebowymi sprawami. Ja uciekłam do lasu, oglądałam drzewa i niebo, rozmyślając o dzieciństwie i śmierci, która wciąż trzymała się blisko mnie. Czasami widzę jej cień. Nie zbliża się już do mnie, ale zbiera żniwo wśród ukochanych przeze mnie ludzi.
Cały czas byłam w szoku. Kolejne dni spędziłam u babci i u mojej przyjaciółki - prawie siostry, Ewki, która próbowała zająć moje myśli. Po lekach uspokajających musiałam jej gadać dość odlotowe rzeczy, bo ubaw był niesamowity. Zresztą i ja się śmiałam, choć nie wiedziałam z czego. Silnych leków uspokajających zażywałam potworne ilości, więc pewne fakty nie docierały do mnie jeszcze. 
Przyszedł czas pogrzebu i w momencie składania dziadka do grobu, wszystko uderzyło  mnie z wielką mocą. Pochówek przypomniał mi pożegnanie taty sprzed szesnastu laty. To wszystko było tak podobne, tak silnie narzucało podobieństwo. Poczułam, jakbym znów miała 7 lat i nie rozumiała tej dziwnej śmierci, co to sprawia, że ludzie nie wracają. Nie mogłam udźwignąć tego przez kolejne tygodnie, na czym zaważył również fakt, że zawiódł mnie ktoś, komu ufałam. Od spraw codziennych się odsunęłam, rzeczywistość mało mnie interesowała. Nie wiem czemu, ale jak na złość, zawsze w takich sytuacjach ludzie czegoś ode mnie chcą. Mało komu udaje się wytłumaczyć bez niepotrzebnego wikłania w sprawy prywatne, że nie mogę się daną sprawą zająć. Wszyscy ludzie zakładają, że zawsze wszystko jest u mnie w porządku, mało osób zadaje sobie trud, by zadać pytanie, czy faktycznie jest okay. Jakiś czas temu Anonimowy w komentarzu mi zarzucił, że jak mam remisję, to odsuwam od życia moich czytaczy. Zabrzmiało to co najmniej jak emocjonalny szantaż. Kochani, nigdy nikogo nie odsunęłam od mojego życia, w każdym momencie można do mnie napisać, zaprosić na fejsbuka i obserwować, co u mnie słychać. Nie piszę postów na bloga, bo zakładam, że moje codzienne egzystowanie niekoniecznie Was zainteresuje. Blog został założony z myślą o prowadzeniu dziennika choroby, a nie życia pochorobowego. Jeżeli kogokolwiek ciekawi, czy rano zjadłam kanapkę z nutellą lub co robiłam konkretnego wieczoru, zapraszam do napisania.
Wróćmy jednak do opowieści.
Wkrótce, gdy doszłam do siebie, pojechałam z przyjaciółmi na Event do Gliwic, poświęcony kobietom w chorobie nowotworowej, który był organizowany przez PRIMO Kobieta. Wzięłam wraz z innym nowotworowcami udział w pozytywnej sesji zdjęciowej, gdzie boskie fotografie robiła równie boska Naomi Muras, uśmiechnięta i przezdolna niespełna 18-letnia dziewczyna, która daje wielki power. 
Wydarzenie było wspaniałe, pełne mądrych wykładów i rad, umilone występem rybnickiego zespołu. Panowała tam tak przyjacielska i pełna zrozumienia atmosfera, że na serduszku było mi naprawdę ciepło. 
Oby więcej takich eventów. Dziewczyny, spisałyście się na medal!
Przed Eventem zwiedziłam Gliwice i Zabrze - bardzo urokliwe miejsca, zwłaszcza Palmiarnia. Błądząc ulicami i obwodnicami, doszliśmy z moimi towarzyszami do wniosku, że wszystkie drogi prowadzą do Katowic, gdzie też zagościliśmy na obiadku. Śląsk jest przemiły, tylko powietrze nieco ciężkie ;)

Gdy życie znów zaczęło nabierać barw, spadł na mnie kolejny cios - tym razem najgorszy. W wieku 24 lat zmarła jedna z najbliższych mi osób na tym padole. Osoba, z którą sie wychowywałam, która była mi jak siostra, która zawsze trwała i miała BYĆ.  Ewa miała parę problemów, o których nie będę tu pisać, tak samo jak o okolicznościach jej śmierci. W poniedziałek 23 marca trafiła w bardzo ciężkim - krytycznym stanie do szpitala, gdzie została zaintubowana, a maszyny podtrzymywały ją przy życiu. Tego samego dnia pojechałam do szpitala, jeszcze przed wszystkimi i podając się za siostrę cioteczną, wyłudziłam informacje od lekarzy. Rokowania były bardzo złe, ale to, co nas - przyjaciół, pocieszało, to gorąca nadzieja. Głęboko wierzyłam, że moja malutka da sobie radę i nie zostawi mnie na tym świecie. Mnie, przyjaciól, rodziny znajomych. 
Niestety zmarła 28 marca o godzinie 21 i świat stanął w miejscu. Mam pretensję do siebie, do wszystkich, do Boga, do świata, że odebrało mi najbliższą istotę. To nie była jakaś tam koleżanka. To był ktoś, kto był dla mnie członkiem rodziny. Nie wyobrażam sobie życia bez niej, bez jej śmiechu i żartów, bez beztroskiego podejścia do życia.
Nie pamiętam życia bez Ewki. Stanowiła integralną część mojego bytu. Za dzieciaka robiłyśmy wspólnie milion różnych bzdur. Zupełnie różne od siebie: ja - delikatna i wrażliwa dziewczynka, lubiąca chodzić w sukienkach i płacząca nad każdym zwierzątkiem, ona - zwinna chłopczyca, zabójczo rąbiąca w piłkę nożną, machająca z lekceważeniem na moje ochy i achy nad kolumbijskimi serialami. 
Ewkens, bo tak na nią mówiliśmy, była pozytywną wariatką, uwielbiającą wygłupy i traktującą życie lekko. Zawsze z pobłażaniem spoglądała na moje rozterki miłosne. Dorastałyśmy obok siebie, silnie zżyte ze sobą, mimo różnic poglądów, które wraz z dorastaniem zaczęły się coraz bardziej ujawniać. Mogę śmiało powiedzieć, że ją kochałam i kocham, tak samo, jak ona kochała mnie. Bez wahania poszłabym za nią w ogień.
Niestety życie weryfikuje również charaktery. Kiedy ja, wraz z wiekiem, stawałam się pewniejsza siebie i silniejsza, Ewkens lekko przygasał, czego na początku prawie nikt nie widział. Nie była złym człowiekiem absolutnie, ale ujawniała pewne słabości, które sprawiły, że notorycznie musiała toczyć walkę sama ze sobą. Sytuacja z roku na rok się pogarszała, i mimo moich próśb i gróźb, błagań i płaczu, nie ulegała zmianie. Każdy w swoim życiu obiera pewną ścieżkę, którą podąża. Czasami warto się zastanowić, czy to my kierujemy życiem, czy może to życie kieruje nami? Podczas gdy ja z wielkim trudem stoję za sterami swojego życia, to Ewką życie samo kierowało. Nie była to jej wina, jej charakter został tak ukształtowany przez losowe zdarzenia, na które nie mogła mieć wpływu.
Była powszechnie lubianą osobą, zawsze sympatyczna, lekko szalona, przyciągała innych. Niewielu ze znajomych tak naprawdę ją znało. Niewielu dbało o to, by ją poznać. Można mi zarzucić, że wywyższam się w jakiś sposób, ale znałam ją na wylot, tak samo, jak ona mnie. Doskonale wiedziałam, kiedy kłamała, kiedy było jej przykro, a kiedy była zadowolona.
Żeby jej pomóc, musiałabym ją ubezwłasnowolnić, a to niestety nie byłoby legalne.
Ewkensik zawsze mówił mi, że będę świadkową na jej ewentualnym ślubie, choć obie na ślubnym kobiercu nie mogłyśmy sobie jej wyobrazić. Wespół miałyśmy proste i trochę idiotyczne poczucie humoru. Raz, dla żartu, wcisnęłam się w jej sukienkę komunijną i zrobiłyśmy całą nabożną sesję zdjęciową. Sukienki nie mogłam zdjąć, więc jak Ewka mi pomagała z oswobodzeniem, to kiecka lekko pękła w szwach.
Uśmiecham się teraz, kiedy to piszę, ale jednego dnia, kiedy siedziałyśmy standardowo we trzy przy herbacie (z Tobą, Kasiu, oczywiście;)), to ni stąd, ni zowąd Ewcia spojrzała na ścianę, zamachnęła się i z impetem całą zawartość kubka wylała na ową ścianę. Dosłownie złożyłyśmy się wtedy ze śmiechu. Często zresztą się zdarzało, że bez konkretnego powodu, wylewałyśmy sobie na głowę to, co akurat było w szklance. Ot, zwyczajne zabawy, uskuteczniane z nudów, które można robić tylko przy osobach, które są równie rąbnięte, jak ty. Systematycznie zajadałyśmy razem fryty z majonezem, który popijałyśmy herbą. 
"Dawaj na herbę do mnie" tak zwykła mówć, a ja bez pukania zwykłam przychodzić.
Kiedyś, jak byłyśmy małe, wpadłyśmy na genialny pomysł wzięcia poduszek na huśtawki i ułożenia się do snu. Kilkanaście lat później Ewka przypomniała mi o tym pomyśle, jak leżałam w szpitalu.
Choroba moja była dla niej ciężkim przeżyciem. Zawsze, jak lądowałam w szpitalu, to Ewka sądziła, że momentalnie kopnę w kalendarz. Zawsze mi mówiła "bo ty jesteś taka malutka taka", choć była o głowę niższa ode mnie. Ewka za małolata była wielką fanką Anny Jantar. Ja jako młodsza, musiałam naturalnie słuchać z nią. Wymyślałyśmy do jej piosenek super układy, które tańczyłyśmy w niewielkim pokoju pełnym mebli. Do dziś pamiętam, jak tańczyłyśmy do Nic nie może przecież wiecznie trwać...
Częstokroć z wielkim ubawem wspominałyśmy, jak gościłam u Ewki (jak codziennie) i zajadaliśmy landrynki we trójkę: ja, mój brat i Ewka. W pewnym momencie miętus wpadł mi nie do tej dziurki, co potrzeba czyli do tchawicy i zaczęłam się dusić. Pewno bym się udusiła, gdyby nie błyskawiczna reakcja mamy Ewy, p. Grażyny, która zaraz złapała mnie za nogi i wywróciła do góry nogami, żywo potrząsając, a koszmarny landrynek uwolnił moją tchawicę. Jezu, ludziska, co to za nerwy były, już wtedy skłonności miałam do kopania w kalendarz. Miętusów do dziś nie znoszę.
Pamiętam, jak kiedyś dla żartu, Ewka zamknęła drzwi wyjściowe na klucz i powiedziała, że mnie nie wypuści, dopóki nie zjem fusów od herbaty. Ja, naczelna naiwniara stulecia, wcinałam fusy, aż mi się uszy trzęsły, a ta świruska dalej mnie nie chciała wypuścić. Ponieważ byłam beksą, to zaraz odpaliłam syrenę płaczu i pani Grażyna zrozumiawszy powagę sytuacji, zaraz wypuściła mnie do domu, gdzie poszłam z wielką urazą. Za te fusy właśnie. Urażono moją godność przecie. 
Z naszych dziecięcych, nastoletnich i dorosłych perypetii możnaby napisać całkiem pokaźne tomiska.
Uśmiecham się pod wąsem, jak przypominam sobie o tajemniczej kradzieży skarpetek z Kubusiem Puchatkiem. Któregoś dnia, bawiąc u Ewki, robiłyśmy fikołki i inne wygibasy. Do tych czynności zawsze zdejmowałam skarpetki, bo mi było gorąco w stópki, a pod nimi jeszcze miałam ciepłe rajtuzki, bo mnie tak mama z babcią odziewały. Wtedy także zdjęłam skarpetki i rzuciłam je w kąt, oddając się swawolom. Po paru dniach, zorientowałam się, że odczuwam wielki brak skarpetek z Kubusiem Puchatkiem. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam me ukochane skarpetki na nogach Ewkensa.
Natychmiast wpadłam w histerię, a Ewkę  bezceremonialnie oskarżyłam o kradzież mej cennej własności, domyślając się, że było to uczynione z zazdrości o tak super skarpety.
Sprawa szybko się wyjaśniła, mama Ewci, znalazłszy za wersalką skarpety, wrzuciła je do prania i odłożyła do ubranek Ewki, nie zwracając większej uwagi na wzór skarpetek. Ba. Wtedyśmy wszyscy nosili te same lub łudząco podobne rzeczy. Rezolutny Ewkens również nie zwrócił uwagi, co wkłada na rozbrykane nogi, ale mnie utrata skarpet kosztowała wiele dziecięcych łez.
Warta opowiedzenia jest także historia Wyszków tonie. W pamiętne wakacje, wszyscy z jednego małego osiedla, bawiliśmy w naszej piaskownicy, konstruując rozmaite budowle. Tego dnia zainspirowani piosenką Elektrycznych Gitar, postanowiliśmy, że Wyszków zatonie.

siedzę na dachu, tutaj nie dojdzie
w piwnicy zostały moje kartofle
dwóch ludzi na tratwie uwija się żywo
tonącym po paczce sprzedają piwo

Cała nasza wesoła gromada, latała z plastikowym wiaderkami do stojącej obok fontanny i zalewała piaskownicę obficie wodą, śpiewając przy tym refren piosenki:

Wyszków tonie! Wyszków tonie! Wyszków tonie! Wyszków tonie!

Powiem Wam tylko tyle, że zatonął.

Jedno z ostatnich spotkań z Ewką miało miejsce u niej, niedługo po pogrzebie mojego dziadka.
Rozmawiałyśmy w kuchni o pierdołach, jak zwykle. a mi w pewnym momencie zrobiło się bardzo gorąco i zasłabłam. Zostałam ułożona przez Ewkę w salonie, nogi moje oparte o fotel, a trzesąca się i przerażona Ewcia donosiła mi zimną wodę, oblewając zresztą mnie, siebie i podłogę. Jak tylko się odwracała, to się zaśmiewałam z jej przesadnej troski, bo przywykłam do omdleń, ale jak podchodziła znów do mnie, to robiłam minę konającego..
Nachyliła się nade mnę, trzymając za dłoń i otworzyła spanikowane oczy:
Tyśka, nie pierdol. Tylko nie umieraj. 

Tego dnia nie umarłam, umarłam dwa miesiące później na Twoim pogrzebie.

Zawsze, gdy na mnie spojrzysz,
Wiedz:
Że jestem smutny  n i e  d l a t e g o
(Dlaczegokolwiek,
O czym pomyśleć możesz),
Ale dla czegoś innego,
Dalekiego
Czym ty się nigdy nie trwożysz.

Umrę ci kiedyś. 
Oczy mi zamkniesz.
I wtedy - swoje
Smutne, zdziwione,
Bardzo otworzysz.

Pożegnanie Ewki było dla mnie koszmarem, moje serce pękło, a barki nie utrzymywały ciężaru straty. 
Na drogę dałam jej misia, żeby czuwał obok. 
Wszystkie te słowa mogą wydać się wam trywialne i żałosne, a nawet śmieszne.
Ale to życia jest śmieszne. Jego śmieszność polega na tym, że składa się ono ze śmierci.

Wszystko umiera z smutkiem i żałobą,
choć tylko zmianą kształtu jest skonanie, 
bo chociaż wszystko zmarłe zmartwychwstanie,
nie zmartwychwstanie nic już nigdy sobą.

Ewkens kiedyś powiedziała, że cmentarz jest miejscem umarłych nadziei.
Maleństwo, dopiero dziś rozumiem Twoje słowa.
Chodząc ulicami, widzę Cie w każdym drzewie, czuję w każdym promieniu słońca, gdy ogrzewasz moje plecy, lecz wszystko to jest puste i nieważne, kiedy nie mogę Ci o tym powiedzieć. 

Kochać i tracić, pragnąć i żałować,
Padać boleśnie i znów się podnosić,
Krzyczeć tęsknocie "precz!" i błagać "prowadź!"
Oto jest życie: nic, a jakże dosyć...

Zbiedać za jednym klejnotem pustynie,
Iść w toń za perłą o cudu urodzie,
Ażeby po nas zostały jedynie
Ślady na piasku i kręgi na wodzie.

Mój mały Ewkensiku, opieram się przed tym, ale każą mi wrócić do życia. Nie musisz się martwić, bo mam wspaniałych przyjaciół, którzy dbają o mnie. Będę odwiedzać Twoją mamę i siadać w Twoim pokoju, a Ty bądź gdzieś obok. Wszyscy mieli Cię za tak silną, ale ja wiedziałam jak delikatna i krucha byłaś w środku. Nigdy nie pogodzę się z tym, że nie zdołałam Ci pomóc.
Bo widzicie, kiedy człowiek, taki jak Ewa, toczy walkę sam ze sobą, to jaki by nie był wynik, przegrywa ta sama osoba.
Cały czas zastanawiam się, jak mam żyć bez części samej siebie. Jestem mentalnym inwalidą.

I know that ghost have wandered on earth. Be with me always - take any form - drive me mad! Only do not leave me in this abyss where I can not find you! Oh, God! It is unutterable! I can not live without my life! I can not live without my soul!

Boże, tego nie da się wypowiedzieć! Nie mogę żyć bez mego życia! Nie mogę żyć bez mojej duszy!


Pordzewiały twej wrótni zawory,
dym z twej chaty nie buja po niebie-
Mnie tam nie ma! Tu jestem - bez ciebie,
Tu, gdzie w próżni mijają wieczory!
Zmienioną nim przywrzesz do łona,
Wiem, że poznasz po łkaniu przewiny!...
Czekaj na mnie, w cień własny wpatrzona,
Przyjdę jutro, choć nie znam godziny...


Na jakiś czas zawieszam działalność blogową, nie wiem na jak długo, potrzebuje czasu. Proszę anonimową osobę o zaprzestanie wysyłania smsów do mnie o obraźliwych treściach, jako bym była żałosną imitacją kobiety. Nie czuję się wcale takową imitacją. Smsy te jedynie łechczą moje ego, tym bardziej, że osoba, która je pisze, boi się podpisać. Mogłabym upublicznić ten numer, ale pozostawię tej osobie czas na przemyślenia.
Proszę o nieskładanie kondolencji, nie życzę sobie. Proszę o niewstawianie na profil Ewy świeczek internetowych, ponieważ wielokrotnie rozmawiałam z nią na ten temat i równie mocno nienawidziłyśmy tego żałosnego zwyczaju. Proszę jedynie o spokój, nie jestem w stanie teraz nikomu pomóc, bo najpierw muszę pomóc sobie. Bardzo dziękuję moim przyjaciołom : Kaśce, Kasi, Bisi, Piotrkowi, Ani P, Martynce E, Stryjkowi, Patrysiowi, mojej mamie i babci, bez których prawdopodobnie nie dałabym rady. Kocham Was. 

Z moim zdrowiem jest wszystko w porządku, pet nie wykazał wznowy, muszę tylko usunać zmianę z jajnika.
Pozdrawiam i pozwólcie, że zakończę słowami Baczyńskiego 

Części mojego serca i mojej duszy, kochanej Ewie.

Podaj mi rękę - mówił anioł - 
oto się stajesz zapatrzeniem gwiazd











































































You always smile but in your eyes your sorrow shows...
Yes, it shows.

I can't live if living is without you...








5 komentarzy:

  1. Martysiu ... po prostu ściskam Cię Kochana <3 :(

    OdpowiedzUsuń
  2. i ja Ciebie też kochana moja.
    M.

    OdpowiedzUsuń
  3. 'Ci, których kochamy nie umierają nigdy, bo miłość to nieśmiertelność..' . Całym sercem z Tobą <3

    OdpowiedzUsuń
  4. Ładnie pożegnałaś swoją siostrę. Zdjęcia niesamowite, kawał historii... Piękna przyjaźń...

    OdpowiedzUsuń
  5. Ludzie odchodzą, ale miłość zostaje...

    Za dużo tego jak na tak młodą osobę.
    Pozdrawiam Cię serdecznie, Gosia

    OdpowiedzUsuń